Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo. Sławomir Nieściur. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Sławomir Nieściur
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-30-7
Скачать книгу

      Wraz z wyłączeniem turbin silników znikła powodowana rezonansem dysz wylotowych delikatna wibracja pokładu, ucichł też basowy pomruk pomp chłodzenia.

      – Dobra robota – pochwalił Karpinski. Podobnie jak jeszcze przed chwilą podwładny, siedział zgarbiony nad pulpitem konsoli dowodzenia, analizując raporty nadchodzące z poszczególnych sekcji trawlera.

      Operator skinął lekko głową i pomagając sobie zębami, metodycznie poodrywał z rąk plastry czujników, a potem zdjął z twarzy gogle wizyjne.

      – Możemy mieć problem z paliwem – powiedział, spoglądając na ekran dużego, kilkudziesięciocalowego wyświetlacza zawieszonego na bocznej ścianie sterówki. – Drugie podejście do wraku kosztowało nas piętnaście procent zawartości zbiornika głównego i grubo ponad pięćdziesiąt rezerwowego.

      Karpinski podążył za jego wzrokiem. Informację o stanie zbiorników system monitorujący okrętu wyświetlał tradycyjnie w formie wykresu kołowego. Widoczny na ekranie okrąg podzielony był na ćwiartki, z których już tylko dwie miały zieloną barwę.

      – Na hamowanie wystarczy – stwierdził. – Zatankujemy w stoczni.

      – Nie jestem pewien, czy wystarczy, kapitanie – skrzywił się operator. – Wrak jest naprawdę duży. To trochę tak, jakbyśmy wlekli za sobą wszystkie krążowniki floty jednocześnie.

      – Cholera… – Karpinski pojął raptem, do czego zmierza kapral. Ocalały fragment Oumuamua wielokrotnie przewyższał masą i rozmiarami wszystko, co dotychczas brali na hol, z asteroidami włącznie. Spowolnienie takiej ilości skały i metalu do prędkości, przy której możliwe byłoby jej zakotwiczenie w stoczni, faktycznie wymagało ogromnej ilości materiału pędnego. – Ile nam zabraknie?

      – Nie wiem, kapitanie, niespecjalnie znam się na technologii stosowanej w silnikach konwencjonalnych – Operator rozłożył bezradnie ręce. – Trzeba by zapytać Fehera, to jego działka.

      Karpinski natychmiast chwycił za ramię interkomu. Drugą ręką pociągnął dźwignię zwalniającą blokadę osłon sterowni.

      Wykonane z kompozytu stalowo-węglowego dziesięciocentymetrowej grubości płyty rozłożyły się na boki niczym płatki upiornego kwiatu, odsłaniając przezroczysty bąbel sterówki, złożony z fasetowych, sześciokątnych tafli pancernego szkła.

      – Szef pionu technicznego w trybie pilnym proszony jest do małej sterowni! Powtarzam, w trybie pilnym! – rzucił kapitan do mikrofonu. – Jaka może być maksymalna prędkość dla przechwycenia tego draństwa? – spytał, spoglądając na sunący za okrętem wrak Oumuamua.

      Zdeformowany, tu i ówdzie odarty z otuliny skalnej kolos leciał kilkaset metrów za rufą „Grota”, celując w dysze trawlera nadtopionymi, powyginanymi we wszystkie strony szynami odsłoniętych żebrowań, za których plątaniną ział czernią rozpruty kadłub wewnętrzny.

      Z miejsca, w którym siedział Karpinski, skuński okręt przypominał rozłupany blok uzbrojonego betonu.

      – Sto, sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, w zależności od mocy silników okrętu przechwytującego i wytrzymałości cum – wyjaśnił operator.

      – Aż tak bardzo? – zdziwił się Karpinski. – My złapaliśmy go przy prawie dwóch tysiącach…

      – Ciężko to nazwać przechwyceniem – uśmiechnął się operator. – Nadaliśmy mu jedynie dodatkowe przyspieszenie. Zresztą nawet wtedy różnica wyniosła raptem siedemdziesiąt na godzinę.

      – Fakt – zgodził się Karpinski. – Łatwiej zmienić kurs, niż… – przerwał, słysząc syk otwierających się drzwi. Do sterowni wszedł główny inżynier.

      – Laszlo Feher, do usług! – zaanonsował wesoło, po czym, nie czekając na pozwolenie przełożonego, z westchnieniem ulgi usiadł na jednym z bocznych siedzisk. – Uff… Jak dobrze… – westchnął z błogością, zakładając obute w ciężkie magnetyczne buciory nogi na biegnącą w poprzek sterowni barierkę.

      Karpinski zmarszczył na ten widok brwi, ale powstrzymał się od komentarza. Zamiast tego wskazał dłonią boczny ekran.

      – Będziemy mieć problem z wyhamowaniem – oznajmił bez ogródek.

      Inżynier przez kilka długich chwil wpatrywał się w wyświetlacz.

      – Aż tyle nam zeszło? – mruknął do siebie. Zdjął nogi z poręczy, wstał i podszedł bliżej ekranu. – Rezerwa też naruszona… Przepraszam – powiedział do operatora, po czym schylił się nad jego konsolą i wystukał coś szybko na wbudowanej w blat klawiaturze.

      Wykres na ekranie zniknął, zastąpiony przez kolumny szybko przesuwających się cyfr. W miarę pojawiania się wyników obliczeń twarz Fehera pochmurniała coraz bardziej, a gdy w końcu wyświetlił się wynik końcowy, wielka, opatrzona minusem cyfra 10, inżynier skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.

      Zarówno Karpinski, jak i operator przyglądali mu się z zaniepokojonymi minami.

      – Za mało? – zapytał ten pierwszy.

      – Za mało – przytaknął Feher. – O równe dziesięć procent. – Ruchem podbródka wskazał wyświetlacz. – Konieczna będzie zmiana kursu i jak najszybsze zainicjowanie procedury hamowania.

      – Przecież dopiero osiągnęliśmy przelotową! – zaprotestował operator. – Zmiana trajektorii, choćby o jeden stopień, przełoży się na wydłużenie czasu trwania misji.

      – Niby czemu? – zainteresował się Feher.

      – Bo przed nami krąży cała masa najprzeróżniejszych instalacji. Część z nich to wręcz zabytki. Nie mają modułów astrolokacyjnych, ani też odpowiednio silnych anten nadawczo-odbiorczych. Namierzenie, a potem ekstrapolacja trajektorii będą bardzo, ale to bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Poza tym znowu zaczniemy wytracać prędkość. Wyznaczenie nowego, bezpiecznego kursu wśród tego żelastwa zajmie mnóstwo czasu.

      – Konkretnie ile? – spytał kapitan.

      – Tydzień. Plus minus dwa dni.

      – No i co z tego? – Feher wzruszył ramionami. – W harmonogramach misji uwzględniony jest trzydziestodniowy margines. Tydzień czy nawet dwa nie zrobią większej różnicy.

      – Obawiam się, że jednak zrobią – powiedział Karpinski.

      Z wnęki pod blatem wyjął spięty pojedynczym klipsem plik zafoliowanych dokumentów, a zeń kilka arkuszy zadrukowanych drobną czcionką.

      – Pierwotne stany magazynowe – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenia podwładnych.

      Rozłożył kartki przed sobą.

      – Deflektory dysz pulsacyjnych, pręty uzwojeniowe generatorów osłon elektromagnetycznych, chłodziwo do głównego reaktora – wymieniał, wskazując palcem poszczególne pozycje na liście. – Kończą się nam zarówno prefabrykaty, jak i surowce do ich produkcji.

      – Do stoczni dolecimy tak czy owak – powiedział Feher.

      – Owszem, tylko co dalej? Na własne potrzeby nam wystarczy, ale przecież nie o to chodzi. „Grot” jest podstawowym zapleczem technicznym dla całego zgrupowania. – Karpinski pozbierał dokumenty. – Stocznia jako taka jest natomiast instalacją stricte rozbiórkową, pozbawioną zaplecza produkcyjnego i bazy surowcowo-materiałowej. Niczego tam nie pozyskamy.

      – O surowce nie powinniśmy się martwić. W końcu dostarczymy do stoczni parę milionów ton najprzeróżniejszego dobra. – Feher wskazał kciukiem na okna, za którymi widać było zdeformowany wrak Oumuamua, podświetlony upiorną błękitną poświatą, padającą z wciąż jeszcze rozgrzanych dysz silników