Karpinski zaklął, zapominając, że dosłownie przed chwilą sam skarcił podwładnego za używanie nieparlamentarnych wyrazów.
Przez następny kwadrans w sterówce panowała cisza. Operator powrócił do obserwacji przyrządów, Karpinski jeszcze raz wertował dokumenty, Feher zaś, z rękoma w kieszeniach wyświechtanego uniformu, patrzył na majaczący za rufą holownika wrak, wokół którego migotały na tle wszechobecnej czerni światełka pozycyjne orbiterów. Liny holownicze, z tej odległości wyglądające jak cienkie srebrne nici, nie były już napięte, lecz sfalowane, jako że wrak sunął jedynie siłą inercji.
– A gdyby tak pozyskać co nieco we własnym, że tak powiem, zakresie? – odezwał się nagle inżynier.
Podszedł bliżej szyby i starł grzbietem dłoni szron, którym zdążyła się już częściowo pokryć.
– Słucham? – Karpinski uniósł wzrok znad dokumentów i popatrzył nań z zaciekawieniem.
Feher odwrócił się od okna. Uśmiechał się zawadiacko.
– Mamy surowce, kapitanie. Dużo surowców. Całą górę! – oznajmił, wskazując dłonią za siebie.
– I tydzień na ich wydobycie. – Ponure do tej pory oblicze Karpinskiego rozjaśniło się, pionowa bruzda na czole znikła, tak samo jak zmarszczki przy kącikach ust.
– No właśnie! – przytaknął entuzjastycznie inżynier. – Przeskanujemy wrak spektrometrem, wyślemy roboty górnicze, transportowce i zanim dolecimy do stoczni, magazyny surowcowe będziemy mieć wypełnione pod korek.
– Hola, hola, nie tak szybko – zaoponował operator, unosząc zaczerwienioną od przylepców dłoń. – Zmiana kursu wiązać się będzie z koniecznością przepięcia cum i najprawdopodobniej uruchomienia silników korekcyjnych na bakburcie. Dopóki one będą pracować, zablokowane zostaną hangary jednostek pomocniczych.
Entuzjazm Fehera zgasł równie szybko, jak się pojawił.
– A mówiłem, żeby przenieść te wszystkie łajby do magazynów dziobowych… – powiedział, spoglądając z wyrzutem na Karpinskiego.
– Najpierw musimy mieć urobek. O jego transport będziemy się martwić później – stwierdził Karpinski, który najwidoczniej już podjął decyzję. – Proszę zorganizować ludzi i sprzęt – powiedział do inżyniera. – Ma pan w tym zakresie pełną swobodę. Osobiście poinformuję o tym porucznik Townsend – dodał, widząc grymas niezadowolenia na umorusanej twarzy mężczyzny.
Słysząc ostatnie słowa, Feher natychmiast się rozluźnił.
– Dziękuję, panie kapitanie. To znacznie przyspieszy sprawę – powiedział, ruszając w kierunku wyjścia.
– Bez wątpienia – zgodził się Karpinski.
– Czyli zmieniamy kurs? – upewnił się operator, sięgając pod pulpit, gdzie w metalowym pojemniku leżał stosik nierozpakowanych jeszcze przylepców sensorycznych.
– Zgadza się – skinął głową kapitan. – Proszę powiadomić główną sterownię. Niech wezwą wszystkich na stanowiska, trzeba jak najszybciej wytyczyć bezpieczną trajektorię.
– Tak jest.
Zaszeleściła rozrywana folia, na pulpit nawigacyjny wysypały się okrągłe, samoprzylepne czujniki, które po kilku chwilach znalazły się na grzbietach dłoni i czubkach palców operatora. Przez doczepione do nich nitki światłowodów pomknęły błękitne iskierki wyładowań neuronalnych, a w ślad za nimi pierwsze pozawerbalne komendy.
Niedługo później na ekranach przy stanowisku kapitańskim pojawiły się żądania autoryzacji poleceń otrzymanych przez poszczególne sekcje operacyjne trawlera. Karpinski przeleciał wzrokiem listę wysłanych rozkazów, po czym, przyłożywszy do skroni pojedynczy sensor, zatwierdził ją, recytując w myślach swój kod personalny.
Skopiowana od obcych technika komunikacji neurosensorycznej jak zwykle nie zawiodła i już po chwili zlokalizowana na dziobie okrętu kopuła głównej sterowni rozbłysła aktywowanymi soczewkami lidarów dalekiego zasięgu, skanującymi przestrzeń skoncentrowanymi wiązkami fotonów.
W czasie gdy operator na nowo mościł się wśród plątaniny światłowodów i nakładał na głowę gogle wizyjne, Karpinski wygramolił się zza pulpitu, podszedł do tafli okna i podobnie jak wcześniej Feher popatrzył na zwalisty kształt wraku Oumuamua, sunący za trawlerem.
Widok był niesamowity. Kilkusetmetrowej wysokości ściana potrzaskanej skały, z której wystawały metalowe wręgi, piętrzyła się nad „Grotem” niczym monstrualna góra lodowa nad rybackim kutrem. A przecież trawler też był wielkim okrętem, wielokroć przewyższającym tonażem najcięższe krążowniki floty. W jego kanciastym kadłubie, przypominającym kształtem wielki, nieco spłaszczony sześcian pokryty gruzłami nadbudówek i najprzeróżniejszych stalowych konstrukcji, kryły się hale fabryczne, rafinerie, a nawet piece hutnicze, gdzie na bieżąco przerabiano i przetapiano zarówno odzyskane, jak i pozyskane surowce mineralne. W największej z nadbudówek, będącej w istocie długą wiatą, otoczoną ze wszystkich stron gęstą, drucianą siatką, piętrzył się stos osmalonego, pogiętego i nadtopionego żelastwa – były to resztki zniszczonych przez Oumuamua układowych instalacji, zebrane po drodze przez bezzałogowe jednostki oczyszczające, które przeczesywały przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu sekund świetlnych od okrętu w poszukiwaniu nadających się do wykorzystania materiałów.
Na oczach Karpinskiego do nadbudówki przycumowała jedna z takich jednostek – kanciasty dron, wyposażony w magnetyczną platformę nośną.
Z tej odległości trudno było dostrzec, jaką konkretnie zdobycz przywiózł robot, ale sądząc po obłym, najeżonym długimi wypustkami kształcie, jakąś uszkodzoną bądź wyłączoną z użytkowania boję astrolokacyjną.
Pochwycony przez wygenerowane lokalnie pole grawitacyjne, kawał złomu odkleił się od platformy i spadł na stos zgromadzonego żelastwa, powiększając tym samym zapasy surowców o kolejne kilkaset kilogramów.
Po zrzuceniu ładunku dron natychmiast odskoczył w mrok, pozostawiając za sobą bliźniacze smugi zjonizowanego gazu.
Gdzieś z boku, po lewej stronie kadłuba, błysnęło jaskrawe światło, zaraz po tym przestrzeń przed okrętem rozjarzyła się zielonkawą poświatą aktywowanych przez systemy okrętu przednich osłon elektromagnetycznych. Nieliczne, rozmieszczone wśród infrastruktury na kadłubie wieżyczki strzelnicze obróciły smukłe lufy w kierunku dziobu i plunęły w przestrzeń wiązkami plazmy.
Karpinski przeszedł na drugą stronę sterówki i spojrzał w kierunku, gdzie pomknęły porcje niszczycielskiej energii.
– Co tym razem? – rzucił przez ramię do operatora.
– Jakiś gruz. Sporo tego w okolicy – wyjaśnił zapytany. – Straciliśmy już trzy drony. Mikrometeoryty.
– Podnieść osłony sterowni – zarządził Karpinski. – Drony do hangarów. Nie ma sensu ryzykować kolejnych maszyn dla paru ton śmiecia. Przydadzą się na miejscu, gdy zaczniemy prace na wraku.
– Zwiadowcze też mam odwołać?
– Tak. Do rozpoznania wystarczą lidary.
Kapitan wrócił na swój fotel i popatrzył na główny wyświetlacz. Na terminal dowodzenia napływały