Jednak dzień przed planowaną ucieczką jedna z naszych niemieckich gospoś, zamiatając podłogę, zauważyła upchniętą głęboko pod łóżkiem walizkę wypełnioną po brzegi moimi ubraniami, pamiątkami i dokumentami. Jak na wierną służącą przystało, pospiesznie doniosła o wszystkim mojej rozeźlonej matce, która natychmiast dostała apopleksji, globusa i histerii, co poskutkowało zamknięciem mnie na klucz w pokoju na piętrze i pilnym wezwaniem ojca z lasu.
Mieszkaliśmy na uboczu w starej, ale dobrze utrzymanej leśniczówce. Ojciec, podobnie jak dziadek, był nadleśniczym. Wiedziałam, że moich wrzasków i błagań o uwolnienie nikt nie usłyszy. Okna znajdowały się na tyle wysoko, że sporym ryzykiem byłoby z nich wyskakiwać, nie mówiąc o tym, że na tym odludziu bez pomocy daleko bym nie zaszła.
Siedziałam więc, szlochając, na piętrze w swoim panieńskim pokoju, który nie wydawał mi się już ani tak uroczy, ani przyjazny jak jeszcze o poranku, i przysłuchiwałam się awanturze przetaczającej się na parterze niczym gwałtowna burza. Matka wykrzykiwała na zmianę: „Jan, zrób coś wreszcie”, „Ja się zabiję” i „Taki wstyd! Taki wstyd!”. I ojciec na tak kategoryczne żądanie matki zabrał się wreszcie do sprawy, co polegało przede wszystkim na wysłaniu pełnego afrontów i oskarżeń listu do Stanisława i pospiesznym znalezieniu mi narzeczonego, który zostałby zaakceptowany przez matkę.
Byłam zrozpaczona, myślałam, że moje życie dobiegło kresu. Bez Staszka nie potrafiłam oddychać, marzyć, planować, myśleć o przyszłości. Pozostało mi tylko cierpienie, tym większe, gdy dowiedziałam się, że został zmuszony do wyjazdu. Nie wiedziałam, dokąd i z kim, choć doskonale zdawałam sobie sprawę dlaczego.
Listy przestały przychodzić, ja natomiast nie miałam jak ich wysyłać, bo pilnowano mnie jak jeńca. Matka organizowała czas w domu tak, żebym zawsze miała jakieś towarzystwo, a to służącej, a to siostry, wszystko po to, by uniemożliwić mi przekazanie wiadomości ukochanemu. Muszę przyznać, że działa kalibru grubej berty, które wytoczyła, były skuteczne i już nigdy nie udało mi się przesłać listu Staszkowi. Zresztą nawet nie znałam adresu.
W domu panowało niechętne mi milczenie. Wiedziałam, że zawiodłam rodziców, skrzywdziłam ich swoją postawą, ale chodziło o moją przyszłość, moją grę na planszy życia pionkami szczęścia i miłości.
Po kilku tygodniach przedstawiono mi niskiego, pewnego siebie, choć nieszczególnie przystojnego i miłego Floriana, syna przyjaciela ojca, również leśniczego w Jelenicach w nadleśnictwie Parczewo. Pod kilkoma względami miał ogromną przewagę nad Staszkiem: po pierwsze, nasi rodzice się znali i przyjaźnili, po drugie, Florian był przewidywalny i nudny, więc nie groził mi związek z lekkoduchem, dla którego pasje byłyby ważniejsze od rodziny, po trzecie, był zawzięty i pracowity, co dawało rodzicom przekonanie, że będzie potrafił utrzymać rodzinę, no i był ode mnie dwa lata starszy i tym samym poważniejszy oraz bardziej odpowiedzialny.
Gdyby rodzice wiedzieli, jak bardzo się mylą!
Florian fascynował się wszelkimi nowinkami technicznymi. Jeździł na motorze, zorganizował nawet rajd motorowy, pasjonował się myślistwem i w latach 1929–1931 był prezesem Sekcji Łowieckiej Koła Leśników, ale jego prawdziwym konikiem była elektryka i radiokomunikacja. Był dumny jak paw, gdy uzyskał tytuł licencjonowanego krótkofalowca.
Miałam wrażenie, że interesuje się sobą i nikim więcej, a jego pasje na każdym kroku wygrywają z pragnieniem poznania mnie lepiej. Nie kochałam go, bo w moim sercu nadal był tylko i wyłącznie Staszek, jednak niebawem wyszłam za Floriana. Może byłam przybita po rozstaniu z ukochanym i nie wierzyłam, że mogę oczekiwać od życia czegoś więcej. Może liczyłam, że po ślubie poznamy się lepiej, a może wiedziałam, że mój sprzeciw na nic się nie zda i rodzice i tak zrobią to, co postanowili. Chyba jednak przeważyły rezygnacja i zobojętnienie – skoro nie mogłam być ze Staszkiem, było mi obojętne, kto będzie stać u mojego boku. Poza tym rodzice zaczęli wywierać na mnie presję, że mam już swoje lata i jeśli nie chcę zostać starą panną, nie powinnam wybrzydzać. Przestałam wierzyć w szczęście i miłość. Przestałam marzyć. Niespiesznie i bez większego przekonania wreszcie przyjęłam do wiadomości, że nie wszystko zależy ode mnie i mimo najszczerszych starań nie mam na wiele rzeczy wpływu. Byłam zła i rozgoryczona. Szczególny żal miałam do matki, która jak zwykle wykazała się bezdusznością.
Ślub był skromny, a ja nie zwracałam większej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Florian zachowywał się tak, jakby poślubił mnie mimochodem, między jednym a drugim polowaniem czy testowaniem kolejnego wynalazku. Nie wiem, czy mnie kochał. Chyba po prostu na pewnym etapie życia wypadało mieć żonę i tyle.
Nasze małżeństwo, choć pozbawione uczuć i uniesień, było jednak zgodne i poprawne, choć całą jego osią były potrzeby i pomysły Floriana. To on robił karierę i zyskiwał pozycję w świecie towarzysko-zawodowym, ja zaś byłam jego skromną ozdobą.
Stefa z małymi Ewą i Basią, zdjęcie z archiwum prywatnego
Czy czułam się przy nim bezpieczna? W pewnym sensie tak. Wiedziałam, że tak odpowiedzialny mężczyzna zadba o mój byt, dostarczy do jaskini mamuta, ale nie mogłam liczyć na nic więcej. Nasze rozmowy sprowadzały się do technicznych aspektów życia: co kupić i gdzie, co załatwić i z kim. Nic ciekawego.
Dwunastego lutego 1938 roku urodziła nam się córka Basia. Czekałam na nią jak na zbawienie i całkowicie skupiłam się na niej. Po trzech latach, też w lutym, pojawiła się na świecie Ewa i nareszcie w moim życiu, przy dzieciach, zakiełkowały na nowo radość i miłość. Florian był raczej oschłym ojcem, który nie potrafił ich rozpieszczać. Miałam wrażenie, że dziewczynki mu przeszkadzają w codziennych zajęciach, dekoncentrują, a ich radosna paplanina męczy go i drażni. Dlatego robiłam wszystko, by zalać je dodatkową falą miłości i zainteresowania.
Wszystko się zmieniło w przeddzień wojny. Choć dużo się dyskutowało i mówiło o niepokojach w Europie i dojściu do władzy nacjonalisty Hitlera, nikt tak naprawdę nie wierzył, że może wybuchnąć wojna. Raczej byliśmy skłonni naiwnie ufać zabezpieczeniom, które dawały międzynarodowe sojusze, i tylko nieliczni, w tym ja, bali się najgorszego. Postawa rządu, który również lekceważył zagrożenie, usypiała czujność zwykłych ludzi. Mimo wszystko, wbrew powszechnemu przekonaniu, po raz pierwszy zaczęłam gromadzić żywność.
Florian był pewien, że nic nam nie grozi, a moje ciche starania zwyczajnie wyśmiewał. Jak gdyby nigdy nic zapakował nas na początku sierpnia 1939 roku z roczną Basią i moją matką do samochodu i wywiózł na wakacje do Borów Tucholskich, do leśniczówki przyjaciela. Z tamtych czasów pamiętam niekończące się dyskusje o tym, co się wydarzy i czy czarne scenariusze mogą się ziścić, i naszą naiwność, gdy sami siebie usiłowaliśmy przekonać, że nic nam nie grozi.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy dwudziestego szóstego sierpnia 1939 roku dotarło wezwanie do Ósmego Pułku Artylerii Ciężkiej w Toruniu. Byłam przerażona, natomiast z Floriana dosłownie wyskoczył patriota, który natychmiast przedłożył zew ojczyzny nad nasze bezpieczeństwo. Czy mogłam się tego spodziewać? Pewnie tak, ale z pewnością nie na takim poziomie radykalizmu. Miałam wrażenie, że mąż jest wręcz szczęśliwy, mogąc wyruszyć na najgorszy poligon, jaki może zgotować życie. Zachowywał się, jakby był przekonany, że na wojnie nie może go spotkać nic złego. Nie mogłam tego pojąć. Bałam się podwójnie, bo przecież Florian był jedynym żywicielem rodziny. Pożegnał się z nami krótko, zabrał kilka niezbędnych rzeczy i na swoim ukochanym motocyklu phänomen, który darzył bodaj większą miłością niż mnie, udał się na miejsce mobilizacji. Cieszył się, że nareszcie będzie mógł w praktyce zastosować i zaprezentować swoje umiejętności związane z łącznością radiową i krótkofalówkami.