Podobało jej się tutaj bardzo. Było pięknie, kolorowo, ciekawie… Niemniej nie do końca rozumiała: dlaczego nikt nie śpiewa, nie tańczy? Czy ci wszyscy ludzie naprawdę nie robili nic poza rozmawianiem i słuchaniem tych dziwacznych poetów?
Tymczasem wojskowy sięgnął do misy po zapieczonego w cieście maluśkiego ptaszka, zaczął odłamywać po kawałku i gryźć, chrzęszcząc drobnymi kostkami.
– Och, skromność dobrze o was świadczy. Słyszałem, że to wy poprowadziliście atak na mesoteichionie?
– Wypełnialiśmy wyłącznie rozkazy protospathariosa Niketasa.
– Tak, tak słyszałem, mhmm. No cóż, najpierw wystawić Miasto na zagrożenie, a potem je uratować… Och, bez urazy dla waszego zwierzchnika, panie – od razu zastrzegł się tamten, widząc, że Zahred zmarszczył brwi. – Natomiast tak to trochę wygląda. Ciekawe, ciekawe…
– Co macie na myśli, panie Dynatios?
Wojskowy zrobił w powietrzu gest na wpół ogryzioną kostką.
– Och, nic takiego, bynajmniej. Po prostu słyszy się na mieście różne rzeczy, panie. W końcu to po negocjacjach z protospathariosem Maslama w ogóle ruszył do ataku, zgadza się?
– Przecież to my… – już zaczęła Mira, ale pisnęła, kiedy Zahred uszczypnął ją w pośladek i szybko przytaknął rozmówcy:
– Tak, tak rzeczywiście było. Myślicie, panie, że to kwestia… nieostrożnego doboru słów?
– Ha, miałem nadzieję, że wy mi to powiecie! – roześmiał się tamten. – W końcu wszyscy za to zapłaciliśmy!
– Tak?
– No jakże! Dwa i pół tysiąca funtów złota po prostu oddanych Antychrystowi!
– Przecież… – znów chciała odezwać się Mira, ale Zahred szepnął jej do ucha w języku, którego poza nimi dwojgiem nie miał prawa znać nikt:
– Cicho. Coś jest na rzeczy, nie widzisz?
– Ale on gada głupoty! – Potrząsnęła głową. – To przecież bzdura! Tam nie było…
– Nie było. Ale najwyraźniej ktoś mówił i mówi w Mieście inaczej.
– Po co, dlaczego?!
– Zobaczymy. – Uśmiechnął się, przeczesał jej włosy ręką. Kiedy zamruczała i przymknęła oczy, westchnął. – Mira, proszę cię.
– Ale ja lubię…
– Wiem. I ja też. Ale tutaj, tutaj patrzą na nas ludzie. Patrzą, oceniają, decydują. Im mniej im pokażemy, tym lepiej.
Przysunęła się do niego, delikatnie, ale wyczuwalnie poruszyła biodrami.
– A to ktoś widzi, jak myślisz…? – Uśmiechnęła się do niego szelmowsko, wsuwając w usta ociekającą gęstym sokiem oliwkę. – Bo nie musisz pokazywać, żebym wiedziała i czuła…
Pocałował ją w kark: była piękna, wręcz oszałamiająca. Ubrana w lejącą się jedwabną suknię, zamówioną specjalnie na tę okazję przez protospathariosa, umalowana i ufryzowana, niemalże w niczym nie ustępowała urodą kobietom Konstantynopola.
Tym bardziej że teraz, po tylu wiekach, żywotach i przygodach, uroda… uroda i wdzięk nadal przemawiały do niego, ale na tym się kończyło.
Mira zaś miała w sobie o wiele, wiele więcej.
– Mira, ja wiem. Ale… ci ludzie myślą innymi kategoriami. Pamiętasz, jak mi opowiadałaś, że w Rundis były ciągłe przepychanki o to, kto usiądzie bliżej wodza przy stole?
Posmutniała na chwilę na wspomnienie domu i ojca, ale przytaknęła:
– No pewnie. Może nie tam, wyżej, przy samym ojcu, ale… Ech.
– To wyobraź sobie, że cały Konstantynopol jest właśnie taką jedną wielką ucztą. Gdzie każdy przepycha się, kręci i wierci, próbuje przypodobać się wodzowi albo zrobić głupców z innych.
– Tylko że tutaj… – Mira zastanowiła się – ucztujemy w zamkniętym domu, pod którym stoją zbójcy?
– Dokładnie. Więc, Mira, musisz zrozumieć, że…
Kiwnęła, pogładziła go po policzku.
– Rozumiem. Wszystko, co o nas wiedzą, jest słabością. Pokazywać jak najmniej.
– Tak – przyznał tylko, dziwiąc się, jak bardzo przenikliwa stawała się ta dziewczyna.
Chciał dodać coś jeszcze, ale poruszył się niespokojnie, widząc, jak protospatharios Niketas wstaje ze swego miejsca o dwa tarasy wyżej. Zahred spotkał się z nim wzrokiem, ale ten zrobił tylko uspokajający gest.
Zahred skinął głową, obserwując, jak jego zwierzchnik rusza za urzędnikiem, który chwilę wcześniej podszedł do jego leżanki.
– Co się dzieje? – zapytała Mira.
– Nic. Chyba nic albo… okaże się.
Pokazał słudze na puchary, ten błyskawicznie dolał wina.
– Wypijmy za Konstantynopol – zwrócił się do sąsiada Zahred.
– Co oni mają z tymi dziecięcymi twarzami? – zapytał lekko podpity Ulfhvatr, gapiąc się na stojącego przy ich stole sługę.
Spojrzeli na trzymającego dzban mężczyznę.
– W sensie, że niby co? – zdecydował się dopytać Steinkel.
– No… No wyglądają jak przerośnięte dzieci! Nie wszyscy może, ale jest tu takich sporo… O, i tamten też, i ten, o!
Rzeczywiście! To, co zauważali już wcześniej, o czym nawet kilkukrotnie rozmawiali podczas wypraw na miasto, tutaj było szczególnie widoczne. Wyjątkowo rzucało się w oczy przy wyższych piętrach uczty, gdzie niemalże wszyscy posługacze wyglądali jak pulchne aniołki o pyzatych, obojętnych twarzach.
– Żaden brody nie ma – skonstatował Vermurd.
– No to mówię, jak dzieci przecież!
– To może i siurka nie mają – rzucił Ingvar, jednym uchem słuchający rozmowy, a tak naprawdę od dłuższego już czasu zajęty zawstydzaniem na odległość dwóch młódek, na które gapił się całkowicie bezczelnie, czekając tylko, aż spojrzą w jego stronę.
– Że co?!
– Może jak dzieci, nie mają siurka.
– Ale dzieci mają…!
– Oj, wiecie, o czym mówię. Freistena się spytajcie, on będzie wiedział!
– Co? – Freisten jak gdyby ocknął się ze snu, wpatrzony w jeden punkt.
– Ci dzieciowaci, jak sądzisz? Mają siurka czy nie?
Spojrzeli na towarzysza, zazwyczaj szeroko rozwodzącego się na najdziwniejsze tematy, już czekając na słowa, po których można będzie wybuchnąć lekko zawstydzonym śmiechem… Ale ten potrząsnął głową, odstawił kielich i wciąż patrząc w tym samym kierunku, rzucił niemalże na odczepnego, podnosząc się z ławy:
– Nie wiem, może i mają. Spytajcie, może powiedzą.
– Ej, a ty dokąd?
– Odlać się muszę. Wrócę niedługo.
Popatrzyli po sobie zdziwieni: Freisten nie zareagował na zaczepkę?
Tymczasem on pospiesznie przepchnął się pomiędzy