– Otwierać – rzucił krótko Artabazdes.
Stojący przed wrotami cesarski szambelan rozchylił usta, gotów wygłosić zwyczajową formułkę – ale potem tylko usunął się na bok, skinął dwóm odźwiernym, którzy pociągnęli ku sobie skrzydła ciężkich drzwi.
Gdy tylko weszli, despotes skłonił się nisko, Zahred zaś od razu przyklęknął, schylił głowę.
Na tronie przed nimi siedział sam basileus.
Nie było gwardii, nie było straży. Nikogo – tylko cesarz, podchodzący ku niemu właśnie Artabazdes, Zahred wciąż klęczący przy drzwiach…
…i protospatharios Niketas, stojący nieco z boku.
– Wstań – rozległ się głos.
Nieszczególnie władczy, wcale nie donośny czy niski. Bynajmniej nie z tych, którym nie da się sprzeciwić. Głos jak głos… Należący jednak do człowieka, którego słowo było w Konstantynopolu prawem. Namiestnika Bożego w świecie doczesnym.
Zahred podniósł się, ale nadal nie unosił głowy. Widział tylko stopy, obute w wyszywane perłami czerwone trzewiki, i rąbek szaty.
– Czy protospatharios Niketas ma jeszcze cokolwiek do dodania? – zapytał basileus Leon.
– Nie, Wasza Cesarska Wysokość. O negocjacjach z Maslamą powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
– I nie zaprzecza temu, że to on sprowokował atak na Miasto?
– Nie, Wasza Cesarska Wysokość.
– Wcześniej sprowadziwszy do Konstantynopola setkę zbrojnych barbarzyńców, których pochodzenia nawet nie znał? Wbrew mojemu edyktowi o zamknięciu bram i nieprzyjmowaniu tych, co przybywają bez zapasów?
– Tak, Wasza Cesarska Wysokość.
– Zahred, tak? – to ostatnie skierowane było do niego.
Postąpił parę kroków naprzód, znów się skłonił.
– Tak mnie zwą, Wasza Cesarska Wysokość.
– Mówią, że to dzięki tobie i twoim ludziom utrzymaliśmy Piątą Bramę. Że ponoć odbiliście z rąk Maslamy cały mesoteichion.
– Przesada, Wasza Cesarska Wysokość. Byliśmy tylko elementem większej machiny.
– Kluczowym, jak się okazało. Gdyby nie wy, nieroztropność człowieka, któremu powierzyłem negocjacje, słono by nas wszystkich kosztowała.
– Wasza Cesarska Wysokość… – zaczął Niketas, ale basileus przerwał mu:
– Milcz. Zawiodłeś nas, Demetriosie. Jednak tym razem okażemy ci łaskę… Pozwalając ci podzielić się z nami tym, czego i tak nie umiesz właściwie wykorzystać.
– Jestem jedynie sługą Waszej Cesarskiej Wysokości.
W ciszy było niemalże słychać huk krwi w skroniach wciąż zgiętego w pokornym ukłonie protospathariosa.
– Dlatego też z własnej woli oddasz nam, Demetriosie, swoich noszących topory barbarzyńców.
Zahred drgnął, strzelił oczami ku Niketasowi: jak to odda? Ten jednak padł tylko na twarz, dotknął czołem ziemi.
– Korzę się przed majestatem. Ci ludzie, podobnie jak i ja, należą do Waszej Cesarskiej Wysokości.
– Doskonale. Słucham cię, Artabazdesie?
Despotes odchrząknął, wystąpił krok w przód. Skłonił się.
– Wasza Cesarska Wysokość! Będąc posłusznym waszemu słowu, pragnąłbym rekomendować tego człowieka na stanowisko, o którym powiedział mi Wasza Cesarska Wysokość. Nie wątpię, że jego talenty i wierność będą najlepiej wykorzystane w bezpośredniej bliskości tronu.
– Podejdź.
Zahred podszedł jeszcze dwa kroki, skłonił się.
– Popatrz na mnie.
Podniósł wzrok. Przed nim na tronie siedział mężczyzna może trzydziestoparoletni, może młodszy? Bystre, przenikliwe spojrzenie świdrowało uważnie akolouthosa, okolona dobrze utrzymaną brodą twarz wyrażała żywe zainteresowanie… tak bardzo nielicujące z niemalże bezcielesnym, wyobcowanym głosem.
– Jaką pełnisz teraz funkcję, Zahredzie? – zapytał go cesarz.
– Akolouthosa przy jego najłaskawszej światłości protospathariosie Niketasie.
– Od dziś zwany będziesz megas akolouthos i stać będziesz nie przy Demetriosie, ale przy mnie. W dzień i w nocy ty i twoi ludzie będziecie towarzyszyć mnie i tylko mnie… Czy zrozumiałeś?
Zahred po raz kolejny skłonił się.
– Słowo Waszej Cesarskiej Wysokości jest dla mnie rozkazem.
Zerknął jeszcze raz na pana Niketasa, też zgiętego w geście pokory… I mogło to być tylko złudzenie, mógł to być wyłącznie rzucany przez lampki oliwne cień. Mogło to nie być nic.
Ale był niemalże pewien, że na ustach protospathariosa igra tryumfalny uśmieszek.
F – digamma
czyli rozdział szósty
Jak to oddał?!
– Normalnie. Jak psa się oddaje albo stary stołek.
Waregowie zwijali swoje posłania, pakowali rzeczy. Dziwne: można było odnieść wrażenie, że ich sakwy i torby skurczyły się przez te pół roku w Konstantynopolu! Przecież każdy z nich miał ze sobą, jak zawsze, tylko najpotrzebniejsze przedmioty i utensylia, podstawowy zestaw ubrań, przyborów i w ogóle…
A mimo to patrzyli jeden na drugiego i kręcili z niedowierzaniem głowami: jak my się z tym zabierzemy?!
– Podobno mają wozy przysłać po rzeczy – mruknął Ulfhvatr, który wcześniej zdobył się na odwagę i zapytał jarla o to, jak mają się odbyć ich przenosiny.
Torleif, wyjątkowo źle znoszący sytuację, parsknął, oderwał się od upychania drugiego płaszcza, który nijak nie chciał zmieścić się pomiędzy paradne buty a złożone jedna w drugą miski. Parsknął gniewnie:
– No lepiej żeby! Jeśli sobie ktoś myśli, że będę to na plecach targać, to… I wypraszam sobie z tym stołkiem!
– Taka prawda – odezwał się Ormgyr, który już zdołał się spakować i teraz siedział na miejscu, które jeszcze do niedawna uważał za swoje.
– Ale… jak to tak można, oddać? Przecież jesteśmy wolnymi ludźmi! – żałośnie zawołał Torleif.
Popatrzył po towarzyszach, potrząsnął głową: żaden z nich nie zareagował. Pokornie zwijali koce, troczyli do juków, składali pancerze, wiązali rzemieniami.
– Jesteśmy ludźmi jarla – odezwał się z przekąsem Ingvar. – I jeśli jarl robi z nas sprzedajnych najemników, to jesteśmy sprzedajnymi najemnikami.
Mira musiała usłyszeć tę ostatnią wymianę zdań, jako że akurat wchodziła do sali. Zrzuciła na ziemię naręcze skórzanych pasów do wiązania bagaży, odgarnęła włosy z czoła i powiedziała krótko, patrząc na Ingvara:
– Zahred służy Miastu.
– Miastu – powtórzył tamten z przekąsem. – Służy, powiadasz.
– Owszem, służy. Podobnie jak ty służysz jemu.
Ingvar