Zmierzch bogów. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379644513
Скачать книгу
w tej samej chwili topór uderzył go poziomo w twarz, przerąbując nasadę nosa i wbijając się w obydwa oczodoły. Wypuścił broń, wrzasnął z bólu, rozrzucając szeroko ręce, poleciał na plecy.

      Zahred obrócił się, sieknął kolejnego, wbił następnemu w brzuch sztylet.

      Waregowie odrzucili tarcze, chwycili za wiszące do tej pory przy pasach długie noże; łapali niższych, słabszych przeciwników za włosy, wbijali palce w oczy i nozdrza, chwytali za gardła…

      Pancerze zawadzały i krępowały ruchy, ale z drugiej strony ciężko byłoby któremukolwiek z nich zliczyć ciosy, które tego dnia ześliznęły się po nich niegroźnie, zamiast dotrzeć aż do miękkiej zawartości trzewi.

      Tu, w ciasnym wnętrzu budynku ponad bramą, nie było czasu na pojedynki, na finezję ani szermierkę.

      To była po prostu brutalna, krwawa jatka.

      Mira krzyknęła głośno, uderzyła mieczem raz, drugi i trzeci od góry, w końcu przerąbała tarczę i sięgnęła wroga w czoło samym koniuszkiem ostrza.

      – …słońce! – zdołała tylko wyrzucić z siebie.

      Nigdy nie uczestniczyła w czymś tej wielkości, nie widziała tak czystej, przerażającej potęgi. Świat wokół niej był dzikim huraganem okrucieństwa, krwawą zamiecią przemocy… Pełną wyszczerzonych zębów, szeroko rozwartych oczu, twarzy wykrzywionych nienawiścią i cierpieniem, otchłanią bez dna.

      Cięła, uderzyła, wrzasnęła, kopnęła, pchnęła mieczem – aż bryznęła krew, cięła jeszcze raz i raz, aż człowiek przestał się rzucać.

      – Mira! – Gyddi chwycił ją za ramię, pociągnął w tył.

      Z rozpędu zamierzyła się na niego, mało brakowało, a byłaby go uderzyła, ale opuściła miecz. Popatrzyła na prącego naprzód, nieoglądającego się na nikogo ani na nic Zahreda, na leżące wokół trupy. Zachwiała się, ale Gyddi chwycił ją pod ręce, usadził trzęsącą się pod murem.

      – Nic mi nie jest!… Nic mi nie jest… – powtórzyła, patrząc na niego na wpół niewidzącymi oczami. – Muszę iść, walczyć… nic mi nie jest!…

      Nachylił się i pocałował ją mocno, namiętnie. Ona rzuciła się, szarpnęła, odepchnęła go od siebie, od razu poderwała się na nogi, uderzyła pięścią, chciała kopnąć.

      – Precz, fuj! Ty… Co ty sobie!… – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu, rozejrzała się, poderwała wypuszczony miecz, nastawiła ostrzem do niego.

      Gyddi rozłożył ręce, zaśmiał się szelmowsko.

      – Pomogło! – krzyknął, a potem odbiegł po murach za resztą.

      Zahred szarpnął za dźwignię zwalniającą przeciwwagę bramy. Mechanizm zajęczał, potężne ołowiane ciężary popełzły w dół, ciągnąc otwarte skrzydło wrót – a potem utknęły w miejscu.

      Na dole było zbyt wielu ludzi, zbyt wiele trupów, trzymających wierzeje.

      – Na dół! – zawołał do swoich. – Na dół, zabić wszystkich! Wyczyścić podejście!

      Sam ciął toporem po zawiązanych przy framugach na przedmurze linach, na których wisiały od poprzedniego wieczora dzbany pełne nafty. Naczynia poleciały w dół, roztrzaskały się u samego podnóża umocnień, rozlewając zawartość na wszystkie strony, ochlapując twarze, tuniki, pancerze i buty oblegających.

      Zdjął lampkę oliwną z uchwytu, rzucił za okno i ruszył ku schodom na dół, gdy na zewnątrz buchnęły płomienie.

      Waregowie spadli na stłoczonych w wąskim korytarzu bramnym ludzi niczym jastrzębie na stado kurcząt.

      Żołnierze Maslamy myśleli już tylko o jednym: naprzód! Naprzód, ku Miastu, ku otwartym przestrzeniom! Tam jest świeże powietrze, tam będzie czym odetchnąć! Wielu z nich cudem uniknęło śmierci w pożarze płynnego ognia i teraz parli przed siebie, przekonani, że tam, za bramą, czeka już na nich gotowe na grabież miasto ze szczerego złota.

      Za plecami powinni być tylko ich towarzysze. Kolejni z nieprzeliczonej armii sług Proroka, której potężne zastępy od miesięcy stały pod murami.

      Nie spodziewali się zatem hordy wyjących, brodatych, od stóp do głów zbryzganych krwią diabłów.

      Rualdr wpadł pomiędzy nich jako pierwszy, oburącz wymachując toporem niczym szalony drwal w lesie pełnym żywych drzew. Nie, nie drzew – krzewów, bo każdy z przeciwników sięgał mu zaledwie do ramienia.

      Był wśród nich jak dorosły dla zabawy siłujący się z dziećmi, które próbują mu się przeciwstawić, wkładając w to całą siłę, a on i tak bez trudu wykręca im rączki, odbiera zabawkową broń, przewraca delikatnie na ziemię…

      Ludzie wrzeszczeli ze strachu, umierając.

      Rualdr skowyczał i bełkotał, tocząc pianę z ust.

      Zahred rzucił się ku bramie wraz z kilkoma waregami. Wszyscy krwawili już z wielu większych i mniejszych ran, byli nieludzko zmęczeni i zdyszani. Broń ślizgała się w pokrytych krwią rękach, ciało nie reagowało dość szybko na sygnały z mózgu.

      Żołnierze Maslamy próbowali jeszcze stawiać opór, walczyli do ostatka – ale musieli wiedzieć, że nie mają ani dokąd, ani jak się wycofać.

      Przed bramą szalało morze ognia, żar aż bił w twarze. Gęsty, czarny dym wciskał się w przejście, drapał w gardle, dławił oddech, gryzł w oczy tak, że nie dało się rozewrzeć powiek.

      Ludzie nie mieli wyboru, jak tylko przeć naprzód, przed siebie, ku Miastu – a tam już walczyli brodaci olbrzymi.

      Zahred powalił piechura, rąbnął toporem od góry raz i drugi. Inny padł na kolana, rzucił broń na ziemię, wyciągnął przed siebie ręce – Ulfhvatr doskoczył z tyłu, jednym cięciem zerwał mu głowę z ramion, zaśmiał się i kopnął krwawiący zewłok.

      Zaczęli wyciągać trupy i rannych blokujących wierzeje.

      – Jeszcze ten! Jeszcze… – Torleif zasłonił twarz ręką, kiedy bryznęła krew: Steinkel po prostu odrąbał zaczepioną o coś nogę, odciągnął ciało na bok. – I potem tego!

      Wojownicy uwijali się, Zahred zaś stał, patrząc, jak brama powoli, cal po calu zaczyna się zamykać.

      Na krótką chwilę szalejące płomienie rozdzieliły się, przypadły do ziemi w podmuchu zimnego wiatru. Stojący w lada chwila mających zawrzeć się wrotach Zahred i znajdujący się o dobry strzał z łuku od niego na swoim rumaku Maslama spotkali się wzrokiem – a potem wrota zahuczały głucho, szczęknęły opadające rygle.

      Waregowie zawołali radośnie, tryumfalnie – ale Zahred tylko zakręcił toporem nad głową.

      – Za mną! Mamy robotę do skończenia.

      Kiedy uderzyli na tyły szyku wciąż walczących na Exokionionie oddziałów pod zielonymi sztandarami, ich los był już przesądzony.

      Przyciśnięci z dwóch stron, nadal spychani ku strumieniowi, zasypywani strzałami… Dodatkowo dziesiątkowani przez miotające oszczepy machiny, które odezwały się z przeciwległego brzegu dolinki, gdzie stały cierpliwie za kordonem ciężkiej piechoty i łuczników – żołnierze Maslamy ginęli, nierzadko nie wiedząc nawet, co ich zabija.

      Kiedy