– Rualdr, nie.
Wojownik drgnął, popatrzył na Mirę. Skulił się, uśmiechnął na wpół przepraszająco i położył po sobie uszy jak pies, który już ma się rzucić do gardła intruzowi wchodzącemu do zagrody nocą – i w ostatniej chwili rozpoznaje gospodarza, który go karmi.
Mira poklepała go po ramieniu, rzuciła Ingvarowi pełne dezaprobaty spojrzenie i pokręciła głową, jakby chcąc powiedzieć: no wiesz co?…
– I co, kiedy ruszamy? – zapytał ją Gyddi.
– Zaraz. Zahred tylko wróci, ustalał szczegóły jakieś.
– Szkoda – pociągnął nosem Torleif. – Przymieszkałem się tutaj.
Popatrzyli po koszarach: racja. Nie wiedzieć kiedy, jak ani dlaczego, zaczęli uważać to miejsce za – własne. Może nie na tyle, aby mieć je za dom, ale nierzadko tak właśnie mówili, wracając z ulic Miasta: idziemy do domu.
I teraz mieli to zostawić?
– Ruszamy! – odezwał się z zewnątrz Zahred.
Pospiesznie dopchnęli manatki, zarzucili torby na plecy i sapiąc, ruszyli ku wyjściu.
Rzeczywiście, na podwórcu czekały już na nich dwukółki, przygotowane do transportu. Przysłani wraz z nimi tragarze ładowali podawane im manatki, układali tarcze, koce… Zahred stał przy bramie w towarzystwie pana Niketasa i jeszcze jednego urzędnika z Wielkiego Pałacu, przysłanego, aby nadzorować przeprowadzkę.
– A zatem, panie Zahredzie. Nadeszła pora, aby się pożegnać – pokiwał głową Niketas. – Życzę wam na nowym stanowisku powodzenia.
Zahred uśmiechnął się, spojrzał na niego z ukosa.
– Przyda się, jak sądzę. Słyszałem, że nasz wspólny blamaż na murach mesoteichionu odbił się poważnie na waszej karierze… wasza łaskawa przeświatłość.
Świeżo mianowany na to stanowisko protostratilates megas spatharios Niketas przesunął dłonią po rękojeści miecza w złoconej oprawie, poprawił krwistoczerwony płaszcz oblamowany szeroką złotą taśmą.
– Niezbadane są wyroki Boże – powiedział sentencjonalnie.
– Rzeczywiście. Nie boicie się, panie, że udzielona wam nagana z awansem jest trochę zbyt oczywistą woltą?
Niketas westchnął.
– Nawet ja nie twierdzę, że znam czy rozumiem tory, jakimi biegnie myślenie naszego basileusa, Zahredzie. Poza tym czy to aż tak oczywisty awans? W tej chwili to ja mam zarządzać całością obrony Miasta, którego sytuacja jest, delikatnie mówiąc…
– …powszechnie znana.
– Otóż to. Obydwaj, ty i ja, robimy tylko to, co najlepsze dla cesarstwa.
– A jednak… – Zahred zawahał się, pokręcił głową, spuszczając wzrok. – Będzie mi brakować naszych rozmów w łaźniach, Demetriosie.
– Kłótni raczej.
– Dysput, jeśli już.
– Przecież nie jest powiedziane, że mamy się nie widywać. Poza tym będę potrzebował ochrony, prawda?
Zahred zmarszczył brwi, spojrzał na Niketasa z niezrozumieniem. Ten nachylił się do niego, zniżył głos.
– Wracam właśnie od basileusa. Okazuje się, że wasz status ma zakładać coś w rodzaju… elitarnego wojska najemnego. Ekskluzywnego, że tak powiem, ale bez prawa absolutnej wyłączności.
– To chyba wewnętrznie sprzeczne?
– Niekoniecznie. W takim zakresie, w jakim będzie potrzebować was cesarz, macie mu towarzyszyć i wykonywać jego… poręczenia. W pełnym ich zakresie. Natomiast na czas wojny pozostajecie też do mojej uznaniowej dyspozycji.
– Pretorianie – mruknął Zahred.
– Co takiego?
– Nic, nic. Skojarzyło mi się to z wykonującą dość, ehm, specyficzne funkcje formacją z dawnego Rzymu. Niech zgadnę: poza tym mamy pełną dowolność przyjmowania innych zleceń? Oczywiście, niepozostających w sprzeczności z interesem cesarstwa.
– Prawie tak bym to ujął.
– Zatem: z interesem cesarza.
– Zaufanie położone przez basileusa w twojej osobie, megas akolouthosie, okazuje się w pełni uzasadnione.
Zahred pokiwał głową. Miasto okazało się dokładnie tym, czego się po nim spodziewał: potwornie skomplikowaną układanką, labiryntem powiązań i niedopowiedzeń, tańcem cieni… I teraz, im bliżej szczytu mieli się znaleźć, tym mocniej nogi grzęzły w błocie.
– Komu mam składać raporty? – zapytał krótko.
– Sekretarz kancelarii tajnej wprowadzi cię w szczegóły. Zachowujesz się, Zahredzie, jakbyś doskonale wiedział, czego będą od ciebie oczekiwać.
– Wracamy do hipotezy o szpiegu?
– Nie – uśmiechnął się Niketas. – Wtedy raczej udawałbyś, że nie wiesz nic. O ile…
Ostatnie pakunki powędrowały na wozy, tragarze dali znak: gotowi.
– O ile natomiast to już przerabialiśmy. Dobrze mi się walczyło u twego boku, Demetriosie.
– Mogę powiedzieć wyłącznie to samo. Obawiam się, że nie potrwa długo, nim znów dane nam będzie zakosztować tej wątpliwej przyjemności, ale do tej pory… Powodzenia.
Podali sobie na pożegnanie prawice, Zahred skinął głową, potem machnął na waregów.
– Naprzód!
Wyjechali przez bramę na ulicę, dobiegającą do głównej arterii Konstantynopola, i ruszyli w prawo, ku forum Augustaion.
Mijani ludzie patrzyli na nich z zaciekawieniem, przystawali, żeby popatrzeć na barbarzyńskich wojowników.
– Wreszcie jakaś ludzka pogoda! – zawołał radośnie Gudmund. – Ojciec, patrz, znowu śnieg!
Rzeczywiście, z nieba leciały delikatne białe płatki, osiadające na włosach i tunikach.
Już któryś kolejny dzień było chłodno, więc śnieg nie rozmarzał od razu, a zamiast tego leżał na kamieniach przez chwilę, nie tając. Mieszkańcy Miasta dreptali pospiesznie, z głowami wtulonymi w ramiona, trzymając przyciśniętymi do tułowia rękoma poły grubych płaszczy, chuchając w dłonie i naciągając na uszy wełniane czapki: toż to mróz najprawdziwszy, zima jakich mało!
Vermurd pokręcił głową, rozłożył ręce w geście zdumienia.
– Co oni, niepoważni jacyś?
– Inna zima tutaj, bo i lato inne – odpowiedział mu Stenvidr. – Przypomnij sobie, jak żeśmy wszyscy w sierpniu zdychali!
– E, nie było tak źle…
– No i im też nie jest tak źle, tylko zimno. A tyś co taki markotny, ha?
Torleif pociągnął nosem, obejrzał się ku wciąż widocznemu dachowi domu Kraterosa.
– A tak jakoś… Przyzwyczaiłem się.
– I co? Przecież nas do Wielkiego Pałacu przenoszą! Tam dopiero będzie pięknie.
– Nie. Nigdzie nie będzie tak dobrze.
Oparty o mur jednego z bocznych zaułków Zeno, zwany też Bystrym, patrzył, jak brodaci barbarzyńcy wychodzą z bramy domu Kraterosa i kierują się w lewo, ku centrum