– Ścięcie, panie. Jakkolwiek przyłapano ich jako szpiegów, to powinno się wbić ich na pal, ale jako że nie mamy bezpośrednich dowodów, to…
– Puśćcie ich wolno.
Al-Haqami urwał, zamrugał.
– Najłaskawszy panie? – zapytał, jak gdyby nie dowierzając temu, co słyszy.
– Są wolni – powtórzył Maslama. – Nie będę karał ani zabijał ludzi, którzy wkrótce już mają być moimi poddanymi. Czy tak miałoby wyglądać królestwo Allaha na ziemi, al-Haqami? Wprowadzone przez krew i podbój, oparte na karach?
Sekretarz odchrząknął, ale zmilczał: w końcu stali tutaj armią oblężniczą, co kilka dni przypuszczając atak na Konstantynopol!
Myśli emira musiały biec tym samym torem, bo dodał po chwili:
– Nie ma potrzeby zabijać ani okaleczać więcej ludzi, niż to konieczne, al-Haqami. Jeśli to przypadkowi ludzie, którzy chcieli uciec z Miasta, to jak i za co mielibyśmy ich winić? A jeśli to faktycznie żołnierze, wykonujący rozkazy przełożonych, to co w tym nagannego?
– Rzekłeś, panie. Wyprowadzić ich poza obóz, przeciąć więzy i puścić wolno!
Strażnicy poderwali jeńców, pognali z powrotem, jeszcze nie wiedzących, że wcale nie idą na stracenie, ale ku niespodziewanie odzyskanej wolności i życiu. Maslama patrzył, jak kluczą, a potem znikają w uliczkach obozu.
Spojrzał znowu na mury Konstantynopola, wznoszące się pozornie niewzruszenie, górujące ponad okolicą.
Allah mu świadkiem: nie żywił złych zamiarów ani wobec tego miasta, ani nikogo, kto w nim mieszkał! Gdyby miało to zależeć od niego, to wolałby wkroczyć do Miasta jako sojusznik, związany z jego cesarzem świętymi więzami krwi i rodziny. Szanowałby i kochał swoją młodą żonę, nie zmuszał jej do niczego. Obsypywał prezentami, traktował jako największy skarb, a ona w zamian dałaby mu wielu pięknych, silnych i mądrych synów.
Oczywiście, Maslama wiedział, że ten stan nie mógłby trwać wiecznie. Kiedy ich wojska zakończą podbój odległego Al-Andalus, a potem przeprawią się przez góry dalej i podbiją Europę, w końcu znów zatoczą koło i staną tu, gdzie w tej chwili był on. Losy zarówno Miasta, jak i świata były przesądzone od dawna, odkąd Prorok uczynił pierwszy krok świętej Hidżry.
Natomiast on sam wolałby, aby nie działo się to za jego życia. Niech jego syn albo wnuk zostanie wielkim zdobywcą! Niech młodsze pokolenia dokończą dzieła podboju… A on wolałby usiąść wraz z Kononem, Demetriosem i innymi i po prostu napić się wina z lodem.
– Allah – szepnął sam do siebie, dotknął czoła palcami. Czyn zamyślony nie był czynem spełnionym, więc grzech nie spadł na jego duszę… A przecież nigdy otwarcie nie łamał przykazań Księgi, nie spożywał soku sfermentowanych owoców ani podczas świętego Ramadanu, ani za dnia.
Jednak nocą, gdy zaszła złocista tarcza słońca, a oczy Wszechwidzącego skierowane były na inne części świata – no cóż.
Miał już wrócić do namiotu, kiedy jeszcze jedna myśl przemknęła mu przez głowę. Uśmiechnął się do siebie.
Najbardziej miałby ochotę napić się wina nie z tamtymi, ale z Zahredem.
– Po co to robimy?
– Jarl chce się pomodlić do Odyna.
– Nie może z nim po prostu porozmawiać? Przecież to jego syn, czyż nie?
– Cśśś! – Hrodlav odwrócił się do stojących z tyłu, potrząsnął karcąco głową.
– No i co z tego? Niby że z tobą własny ojciec rozmawiał?
– Jak miał rozmawiać, skoro zginął, kiedy jedenaście lat miałem! – zaperzył się Ulfhvatr.
– No widzisz sam – mruknął Torleif. – Więc on też przyszedł do największej świątyni, żeby z resztą bogów pomówić. Logiczne.
– Nie no, czekaj. Skoro Odyn to jego ojciec, tak…?
– Ćśśś…!
– Ojciec Lokiego. Nie wiemy na pewno, czy Zahred to Loki.
– Ot, niemądrzy – wtrącił się Asmund, do tej pory w milczeniu kontemplujący mozaiki na ścianach bazyliki Hagia Sophia. – Nie widzicie tego, co oczywiste. Sami zasłaniacie dłonią płomień świecy i dziwicie się, że przestaje lśnić.
– Aha, bo tyś taki mądry.
– Nie, Torleifie. Nie udaję, że jestem mądry, i właśnie to mnie od was odróżnia. Wy wciąż łudzicie się, że bogów można zrozumieć, i przez to błądzicie we własnych domysłach.
– A ty?
– A ja po prostu przyjmuję ich takimi, jacy są.
– Ci-cho! – Hrodlav w końcu nie wytrzymał, huknął na nich. Głos poniósł się echem po świątyni, odbił od sklepienia; kilku modlących się uniosło głowy, popatrzyło z oburzeniem na niepotrafiącego uszanować świętego miejsca barbarzyńcę.
Zahred stał przed głównym ołtarzem z półprzymkniętymi oczami, rozłożywszy szeroko ręce.
Dla większości ludzi, dla wszystkich zapewne, świątynia była po prostu – albo aż – przepiękną budowlą. Pełną złota i marmurów, ikon, fresków, zdobień, dymów kadzideł i cichego poszeptu słów modlitwy.
Oni tylko wierzyli, że jest to prawdziwy dom Boży.
On był pewien.
– Ujrzyj mnie – powiedział jeszcze półgłosem, a potem odwrócił się i ruszył ku wyjściu.
Pancerz pobrzękiwał, kołysał się zawieszony u boku miecz. Światło lampek oliwnych grało na zbroi, tańczyło po powierzchni trzymanego w dłoni hełmu z pióropuszem. Zgromadzeni przy ołtarzu ludzie pokazywali na niego palcami, szeptali: patrzcie, patrzcie! Oto sam święty zstąpił z ikony i przybywa ku obronie Miasta!
Wiedzieli, że dzisiaj, już, zaraz akolouthos Zahred ma wyruszyć z Miasta i udać się do obozu oblegających z jakąś ważną misją. Już od kilkunastu dni krążyły po ulicach przedziwne pogłoski: a to że Miasto ma się poddać, a Maslama wkroczyć przez Złotą Bramę; a to znów że protospatharios Niketas wynegocjował okup, w zamian za który tamci mają odstąpić od oblężenia; albo wreszcie że zbliża się ostatni szturm, który ani chybi skruszy mury i wyda cesarstwo na łaskę i niełaskę zdobywców.
Waregowie rozstąpili się, przepuszczając Zahreda ku wyjściu. Wyłonił się w blask listopadowego słońca, ku czekającym tam ludziom, na czele których stał sam Niketas.
– Nadal uważam, że to zły pomysł! – głośno, dobitnie, niemalże pokazowo powiedział protospatharios.
– Takie poczyniono ustalenia, wasza najłaskawsza światłość. Czy okup jest gotowy?
Niketas wskazał na stojące za nim wozy, zaprzężone w potężne woły.
– Dwa i pół tysiąca funtów. Twoja eskorta jest…?
– Czekają przy bramie, żeby nie ściągać na siebie nadmiernej uwagi. A z twojej strony wszystko gotowe?
– Na tyle, na ile może być, Zahredzie. Błagam cię, uważajcie na siebie tam.
– Jak byś to powiedział, Demetriosie? Wszystko w rękach Boga! – zaśmiał się Zahred, wskakując na podprowadzonego mu wierzchowca. Kilkunastu wybranych waregów w pancerzach również dosiadło koni i pokłusowało za nim, jakkolwiek ze zdecydowanie mniejszą gracją niż ich dowódca.
Niketas