Zmierzch bogów. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379644513
Скачать книгу
potykali się i przewracali, mimo to czołgali się dalej, prąc nieubłaganie naprzód – a kiedy zastygali w bezruchu, następni spychali ich z pomostów, aby zrobić miejsce dla jeszcze kolejnych.

      Z nieba sypał się deszcz kamieni i ołowianych kul, ciskanych przez procarzy jednej i drugiej strony.

      Pojemniki z naftą, dzbany wypełnione łatwopalną mieszanką i płonące bele słomy przecinały powietrze furczącymi kulami ognia, zostawiając za sobą smugi dymu. Od czasu do czasu któraś z nich – czy to dzięki umiejętnościom celowniczego, czy też czystemu przypadkowi – sięgała celu, uderzając albo w rusztowanie oblegających, albo w szczyt kamiennej wieży obrońców. Wtedy wrzaski bólu i przerażenia mieszały się z rykiem tryumfu: tak! Teraz już nasze jest zwycięstwo, wreszcie będą musieli ulec!

      Ale bój trwał nadal.

      – Wycofać ludzi z niższego muru! – zakomenderował protospatharios Niketas. – Pełna załoga do wież, przygotować się do walki wręcz!

      Rozbrzmiały sygnały, oficerowie zaczęli wykrzykiwać komendy: wycofać się, wycofać! Oddziały pospiesznie chowały się w bezpieczne ukrycie drugiego, o wiele wyższego muru… Ale boczne furty miały ograniczoną przepustowość, a każdy chciał dostać się do nich już, teraz, od razu, jako pierwszy! Ludzie przepychali się, szarpali i ciągnęli, tratowali upadających na ziemię, trwożnie oglądając się za siebie.

      Żołnierze Maslamy siedzieli im już na karkach.

      Obserwujący to z przedpola murów emir zacisnął pięści, jego twarz zadrgała grymasem: nareszcie! Po bez mała trzech miesiącach wyczekiwania, przygotowań i prób jego starannie szykowana strategia zaczynała przynosić oczekiwane rezultaty.

      Gdyby tylko nie ten niefortunny wypadek z Sulejmanem na początku, wzięliby Miasto już dawno. A tak… Tak był tutaj tylko on i tylko do niego miała należeć chwała tego dnia.

      Jego flota od samego świtu nękała obrońców na umocnieniach od strony morza, to podpływając, to oddalając się od murów, nie dając chwili wytchnienia. Nie, emir nie żywił już nadziei na to, że początkowy plan może się powieść, ale liczył na zasianie niepewności i chaosu wśród załóg Miasta.

      Nawet teraz sygnały nakładały się jedne na drugie, znać było, że oficerowie muszą po dwa, trzy razy dąć w róg, aby ich w ogóle usłyszano. Do tego w Mieście biły dzwony, za murami na pewno pełno było przerażonych, gotowych wpaść w panikę ludzi.

      Dlatego też Maslama nakazał spuścić na Złoty Róg wyładowane chrustem i gałęziami łodzie, które podholowano jak najbliżej do murów i podpalono. Wiatr zwiał część z nich ku portowi, inne płonęły na wodzie, ale wszystkie spełniały swoją rolę: dawały odczuć zamkniętym w Mieście, że są atakowani ze wszystkich stron.

      Podeszli pod umocnienia na całej ich szerokości, znów tak, aby Romaioi musieli rozciągnąć swoje siły i żeby nie pozwolić im na zluzowanie żadnego odcinka.

      Uderzyli tam, gdzie mur był najsłabszy.

      Niewielka rzeczka, chowająca się w zakratowanym kanale, musiała okazjonalnie wylewać, rozmywając fundamenty i krusząc zaprawę. Tutaj nie było też zbiorników fosy, bo teren przy korycie strumienia opadał gwałtownie.

      Nawet w tej chwili inżynierowie emira kuli cegły i kamienie wokół wpuszczonych w mur żelaznych prętów zagradzających wejście do kanału. Czy uda im się otworzyć przejście? Wątpił. Jeśli tak, to dywersja będzie znikoma, wręcz nieistotna… Ale była to kolejna rzecz, o której tamci musieli myśleć.

      – Ciężka piechota na wieże – polecił sekretarzowi. – Wysłać inżynierów, niech rozpoczną stawianie zasłon od strzał. Drabiny, podesty, liny! Każdy ma mieć czym wspinać się na mur!

      – Tak jest, najłaskawszy! – Al-Haqami zgiął się w ukłonie, zbiegł z podestu, aby przekazać rozkazy dalej.

      Maslama uśmiechnął się. Jego ludzie byli na murach, walczyli, zabijali, ginęli… Aż go kusiło, żeby rzucić się w wir walki wraz z nimi! Odwaga, męstwo, wychowanie, wyszkolenie, ambicja, wszystkie one wołały: walcz!

      Jednak rozum mówił: nie. Jednak nie. Zostanie tutaj, będzie nadzorował i dowodził.

      Skrzywił się nagle, gdy bolesne wspomnienie wypłynęło z pamięci: przecież nie był tchórzem! Pozostawał tutaj, bo tego wymagała od niego rola wodza! Że też jego przyjaciel Zahred mógł powiedzieć coś tak bardzo niegodnego!

      Tak, Maslama nie mógł tam być osobiście. Ale Konstantynopol odczuje jego gniew.

      Teraz.

      – Al-Haqami! Wyślij jeszcze cztery pułki piechoty ku wyłomowi!

      Sekretarz zawahał się, już otworzył usta… Zmilczał. Nie jego rolą było zwracanie uwagi emirowi.

      – Cztery pułki na wieże! – zawołał.

      Kolejne jednostki wymaszerowały poprzez bramy obozu, szybkim truchtem zdążając w kierunku umocnień Miasta.

      Zewnętrzny z dwóch murów Konstantynopola padł na odcinku mesoteichionu około południa.

      Rozstawieni na wyższym, wewnętrznym murze łucznicy napięli łuki i wypuścili strzały prosto w widocznych jak na dłoni żołnierzy biegnących po koronie zewnętrznej ściany. Ci zasłaniali się tarczami, kulili, próbowali chować jeden za drugim – nadaremnie. Z tej odległości każdy pocisk sięgał celu, zbierając krwawe żniwo pośród atakujących.

      Zarówno kamienie chodnika, jak i deski podestu były już śliskie i czerwone od krwi. Mimo to jednak szturm nie słabł, wciąż nowi wrogowie dostawali się na górę, przeskakiwali pomiędzy ciałami poległych i błagających o pomoc towarzyszy… I biegli dalej.

      Na przestrzeni międzymurza też wrzał już bój. Wojownicy jednej i drugiej strony wysypywali się z wąskich, ciasnych furtek, rzucali na siebie w dzikim zapale. Oficerowie krzyczeli, klęli, błagali i zaklinali, usiłowali ustawić ludzi w cokolwiek podobnego do zorganizowanego szyku.

      Wszystko jednak na darmo.

      Kiedy stało się jasne, że wycofanie wojsk z zewnętrznego muru nie będzie możliwe, przyszedł nowy rozkaz: jednak walczyć! Kilkanaście regimentów naraz zaczęło przepychać się, tłoczyć, próbując dopchać się do wejść, jak najszybciej wdrapać na wąskie schody.

      W efekcie przemieszali się, złączyli w jedną masę bez dowódców i rozkazów, powodowaną również tylko jednym impulsem.

      Zabić.

      Uderzali jeden na drugiego jak popadnie, patrząc tylko po tarczach: wróg czy jednak swój?

      Waleczni stawali naprzeciwko siebie, rzucali wyzwania.

      Przezorni podbiegali i bili w plecy.

      Szyki samoistnie tworzyły się i pękały, szły w rozsypkę tylko po to, żeby znów się zawiązać w innym ustawieniu.

      Chaos potęgowali łucznicy jednej i drugiej strony, bezlitośnie rażący stłoczonych na dole pociskami.

      Teraz jednak od strony wież oblężniczych zaczęli pojawiać się tragarze, niosący rozpięte na drewnianych ramach skóry. Pierwsi stawiali je zaraz na pomostach wież, chroniąc następnych od strzał. Kolejni przesuwali się dalej, dowiązywali zasłony od góry, rozpierali drewnianymi podpórkami.

      Powoli, piędź po piędzi, armia atakujących wysuwała swoje ramię coraz dalej i dalej, dociskając obrońców do wewnętrznych murów.

      Oczywiście, że wszystkie katapulty, onagery, balisty i jakiekolwiek machiny miotające, które tylko miały wieżę oblężniczą i powstający z niej tunel w zasięgu, od razu wzięły je na cel.