– Nie znam oficjalnej linii negocjacyjnej.
– Co zatem mógłbyś zaproponować?
– Okup, jeśli basileus naprawdę gotów jest zapłacić tak horrendalną sumę. Trzy tysiące funtów, powiadasz?
– Dwa i pół.
– Szybko zmieniasz zdanie.
– Teraz ty poczyń ustępstwo dla mnie, mój przyjacielu. Jak myślisz, na ile Miasto jest gotowe?
Zahred zastanowił się, sięgnął po kawałek polanego złocistą oliwą placka.
– Nie uznają cię jako współwładcy.
– Och, naturalnie, że nie. Nawet na to nie liczyłem.
– Pozycja negocjacyjna?
– Warto było spróbować. Natomiast będę obstawał przy tym, aby Konon… to jest basileus Leon – emir uśmiechnął się kwaśno – dał mi kogoś ze swojej rodziny jako zakładnika. To dwulicowy człowiek, który jedną ręką potrafi dać, a drugą zabrać. Nie ufam mu już.
– Co zatem wchodziło w zakres waszych oryginalnych ustaleń?
Maslama upił łyk wody.
– A więc Demetrios ci powiedział. Jestem zaskoczony, prawdę powiedziawszy.
– Lubię jasne sytuacje.
– Terytoria sporne w Azji Mniejszej. Pomoc floty cesarstwa w naszych przedsięwzięciach, między innymi w transporcie żołnierzy na zachód. Konstantynopol, Zahredzie, to może i perła w koronie, ale wyłącznie perła, nic więcej. W tej chwili należy do nas bez mała cała Afryka, niedługo będziemy rządzić za Skałami Tarikowymi, na ziemiach, które kiedyś nazywano Iberią, a które teraz noszą miano Al-Andalus. Nasze wojska wchodzą do Transoksanii, sięgają już ku dalekim Indiom. To my, a nie oni, jesteśmy nowym Rzymem.
– Skąd zatem takie zacięcie, aby zdobyć Miasto? Zostawcie je w spokoju, skoro znaczy tak mało.
– Ziarnko do ziarnka, mój przyjacielu. Konstantynopol to brama do całej Europy. Jeśli basileus nie będzie się nam sprzeciwiać, to po prostu ominiemy jego ziemie i zaniesiemy naszą flagę dalej.
– Podbój kontynentu.
– Świata – powiedział poważnie Maslama. – Słowo „islam” oznacza „poddanie się woli Proroka”, przyjacielu. Nie ma stanu połowicznego poddania, nie można być wiernym jednocześnie dwóm panom.
– To szeroko zakrojony plan. Będziecie potrzebować dobrych wojowników.
– Najlepszych – uśmiechnął się emir. – Takich jak ty i twoi ludzie.
– Nie zdradzę Niketasa.
– Zdrada! – prychnął Maslama. – Cóż za paskudne słowo. Kiedy osiągniemy porozumienie, sam zmuszę go, aby zwolnił cię ze służby. Pomożesz mi, przyjacielu? Wynegocjujesz warunki, które pomogą nam obydwu?
Zahred zastanowił się, skinął głową.
– Zrobię, co w mojej mocy. Ale teraz musimy wrócić do Miasta… Mam nadzieję, że protospatharios nie każe skrócić mnie o głowę.
– Niketas to zbyt dobry człowiek – machnął ręką Maslama. – Opowiesz mu, że robisz to dla dobra Konstantynopola, i jeszcze ci przyklaśnie. Każdy, mój przyjacielu, ma sznurki, za które można pociągnąć.
– To prawda, każdy. A zatem… do rychłego zobaczenia, mój przyjacielu.
Wstali, objęli się, ucałowali. Maslama skinął Zahredowi, ten pokazał drugiemu z wojowników, twardo stojącemu przy drzwiach: wychodzimy!
Niketas czekał już przy swoim wierzchowcu. Jak tylko zobaczył, że Zahred wyłania się z namiotu, wskoczył na siodło i nie czekając, pokłusował ku bramie. Waregowie popatrzyli na jarla, część podrapała się po głowach: co tam się stało…?
– Naprzód – rzucił komendę Zahred.
Wyszli za bramę, biegnąc truchtem, dogonili w końcu jadącego samotnie ku Miastu protospathariosa. Rozwinęli się w dwie kolumny, ustawili po obydwu stronach wierzchowca.
Zahred obejrzał się ku obozowi, ocenił odległość: czy widać ich stąd wyraźnie, czy już nie…?
– To było ryzykowne, panie Zahredzie – odezwał się Niketas, zerkając na idącego przy strzemieniu dowódcę przybocznych.
– Zgadza się, wasza najłaskawsza światłość.
– Uwierzył?
– Trudno mi ocenić – cmoknął Zahred. – To wytrawny gracz, a jego motywy są nawet dla mnie niejasne… Ale wydaje mi się, że na tyle, na ile jest nam to potrzebne: tak.
– Na czym stanęło?
– Dwa i pół tysiąca funtów.
Niketas parsknął rozbawiony.
– Jeśli twoja rada, Zahredzie, okaże się chybiona i tylko go rozwścieczymy…
– To chociaż będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Brak alternatywy to świetna motywacja, a zdaje mi się, że Maslama rozumuje podobnie.
– Wszystko w rękach Bożych. – Protospatharios wzniósł oczy ku niebu, przeżegnał się.
Zahred też dotknął wiszącego na piersiach krzyża, uśmiechnął się pod wąsem.
– Patrz na mnie uważnie – szepnął.
– Ach, moja droga! Jakże dobrze ponownie cię widzieć!
Mira uśmiechnęła się na tyle czarująco, na ile opanowała już tę sztukę, i wykonała przepisowe dygnięcie, zgodne z etykietą dworską. Co prawda jej nowej sukni wciąż było zdecydowanie zbyt dużo, a ciężkie bransolety cały czas groziły zsunięciem się z nadgarstków, ale czuła się już zdecydowanie pewniej.
– Dziękuję za zaproszenie, to dla mnie zaszczyt – wygłosiła formułkę tak wbitą w pamięć, że przychodzącą bez mała samoistnie. – Liczę, że wkrótce będę mogła zaproszenie… e… zwrócić?
– Odwzajemnić zapewne? – Basilissa Anna przechyliła kształtną główkę na bok, skomplikowana konstrukcja z łańcuszków i blaszek doczepiona do jej nakrycia głowy zabrzęczała dźwięcznie.
– Tak, odwzajemnić zaproszenie!
– Rozumiem więc, że wasz dom jest już prawie gotowy?
– Prawie – powtórzyła Mira, układając się bokiem na leżance.
Służący błyskawicznie podsunęli im stoliki, postawili misy z przekąskami, nalali do pucharów wina. Siedzący w rogu salki grajek zaczął brzdąkać na dziwnym, wielostrunnym instrumencie, gdzieś w pokojach pałacu kwilił egzotyczny ptak.
Tak, to był dom, jaki Mira pragnęłaby kiedyś mieć. Ładnie urządzony, tak uporządkowany i… i sama nie umiała tego do końca wyrazić. Taki, w którym wszystko działo się samo z siebie.
– Jak zatem postępują prace? – zapytała basilissa.
Mira westchnęła, schowała twarz w szklanym pucharze.
Co miała powiedzieć?
Robiło na niej wrażenie, owszem, że jej nowa przyjaciółka aż tyle posiada. Że ma dom, służbę, te wszystkie szyfony, adamaszki, jedwabie, złotogłowy, muśliny i inne aksamity. Na każde jej skinienie przybiegają ludzie, a córki innych dygnitarzy dosłownie spijają słowa z jej ust.
Tyle tylko, że w rozumieniu Miry żadna z tych rzeczy