– Bóg uczy nas, aby wybaczać i ufać w miłosierdzie – odparował Niketas.
– Allah naucza, że nie ma przewiny bez kary.
– Zatem za niesłowność jednego człowieka mają płacić tysiące? Jak długo jeszcze ma trwać ta wojna, nim uznasz, że twój honor doczekał się satysfakcji? – A ty, Demetriosie? Na ile wyceniłbyś swoje słowo? Czy można zapłacić za nie, czy to krwią, czy złotem?
– Nie przyszliśmy tu, aby toczyć dysputy o moralności.
– Prawda. – Maslama pokiwał głową. – Jeśli jednak uważasz, że nie ma sensu, aby Miasto miało cierpieć przez dwulicowość Konona, to…
– To?
– To pomóż mi rozwiązać tę sytuację bez przelewu krwi i bez brzęku złota… przyjacielu.
– Słucham twoich propozycji, Maslamo.
Emir odchylił się na poduszkach, uniósł oczy ku sklepieniu namiotu. Przez chwilę jak gdyby zastanawiał się, szukał w głowie, co powiedzieć, a potem wyprostował się, nachylił ku rozmówcy.
– Skoro wasz basileus nie słucha rozsądku, to należy go do tego zmusić. Otwieracie dla mnie podwoje Konstantynopola – powiedział twardo. – Wjeżdżam do Miasta przez Złotą Bramę, Konon przyjmuje mnie w swoim pałacu. Artabazdes oddaje mi Annę…
– To niedorzeczne!
– Oddaje mi Annę. Sam może odejść do klasztoru albo podciąć sobie żyły, to nie ma znaczenia! Albo też ja mogę ułatwić wszystkim sprawę i po prostu zarżnąć go jak psa. Wasz basileus uznaje mnie jako współrządzącego i swojego następcę.
Niketas prychnął poirytowany, odstawił swój kubek.
– Coś jeszcze, Maslamo? Czy masz poza tym jakieś życzenia, które możemy spełnić?
– Tak, mój przyjacielu – uśmiechnął się emir. – Zdejmiecie złoty krzyż z dachu największej świątyni Konstantynopola, a ja wyślę go do Mekki, aby tam złożono go jako trofeum i dowód na to, że kolejne miasto ugięło się przed wiarą Proroka. Kiedy dokonacie tego wszystkiego, ja rozkażę moim wojownikom odstąpić spod Miasta w pokoju.
– A jeśli nie?
Maslama nachylił się ku niemu jeszcze bardziej, przez twarz przebiegł mu drapieżny grymas.
– Jeśli nie, to będziemy stać pod Miastem tak długo, aż zamknięci w nim ludzie zaczną zjadać biegające po ulicach psy. Kobiety będą płakać, wydając na świat dzieci, których nie będą miały czym nakarmić, a zamiast wody w waszych cysternach zostanie tylko piach.
– Mamy żywności na trzy lata, Maslamo.
– Więc będziemy czekać pięć! – charknął emir. – Pięć, siedem, dziesięć, to bez znaczenia! Obsialiśmy pola ziarnem, zbierzemy z nich plony. Postawimy młyny i piece, żeby mleć zboże i wypiekać z mąki chleb. Moi wojownicy wezmą kobiety z waszych prowincji, które urodzą im synów. Wychowam całe pokolenie żołnierzy, dla których oblężenie będzie jedynym życiem, a zdobycie Konstantynopola wyłącznym jego sensem!
Zahred przestąpił z nogi na nogę, odchrząknął.
Znał takich ludzi. Widywał takie oblężenia. Pamiętał, jak stali pod murami podobnie wielkiego miasta przez dziewięć długich lat… I wtedy też przyczyną była urażona duma mężczyzny, który nie potrafił pogodzić się z tym, że jego kobieta wybrała innego.
To naprawdę mogło trwać latami. Jedni po tej, drudzy po drugiej stronie murów, zacietrzewieni w swoich przekonaniach i okopani na pozycjach.
Tak samo jak i wtedy, tutaj potrzeba było czynnika, który pomógłby przełamać impas.
– Rzym trwał, trwa i trwać będzie – rzucił w przestrzeń.
Protospatharios Niketas odwrócił się do niego, spojrzał gniewnie: co to za niesubordynacja?! Maslama również zmrużył oczy, ale przywołał na twarz uśmiech.
– Czyżby mój przyjaciel Zahred miał coś do dodania?
– Akolouthos Zahred może zachować swoje przemyślenia na później – potrząsnął głową Niketas.
Zahred jednak wbił wzrok w Maslamę i powtórzył:
– Rzym nie zginie. Armie rozbijały się o jego mury, rzekomo wielcy wodzowie wkraczali w końcu do niego, ale już w kajdanach. Zebrane z czterech stron świata armie prowadziły ze sobą ogromne bestie wojny, które padały, nawet nie ujrzawszy jego ścian. Azja ulegała Europie nie raz, ulegnie ponownie.
Maslama zacisnął pięści, uniósł się z poduszek i potrząsnął głową, wpatrując się w Zahreda.
– Zalejemy wasze mury wojownikami. Nasze strzały zaćmią słońce, a dymy pożarów zasłonią księżyc. Krew zabarwi wody morza szkarłatem… Nie widziałeś, Zahredzie, ilu ludzi liczy moja armia?!
– Znaczniejsi od ciebie, emirze, przekraczali Bosfor na czele wielekroć potężniejszych wojsk. Gdzie są dziś ich wojownicy, gdzie ich pamięć? Przepadli, a bezimienne groby omiata wiatr. Podobnie nawet ślad nie zostanie w tej krainie i po twojej armii.
Przez chwilę zdawało się, że Maslama sięgnie po broń, jego twarz zadrgała… Ale potem uspokoił się, uśmiechnął.
– Jeśli taka jest wasza oferta, mój przyjacielu – zwrócił się do Demetriosa – wygląda na to, że dziś się nie porozumiemy.
Niketas poczerwieniał, zacisnął usta i wycedził:
– Pan Zahred mówił od siebie. Jeśli obraził cię, Maslamo, to…
– Dość. Tak jak powiedziałem, na dziś wystarczy. Spotkajmy się za tydzień o tej samej porze, mój przyjacielu. Może wtedy Allah sprawi, że przejrzysz na oczy.
Niketas skłonił się sztywno, ruszył ku wyjściu. Przechodząc obok Zahreda, rzucił mu tylko wściekłe spojrzenie, szarpnął wiszącą w przejściu kotarą i nie czekając na swoich przybocznych, wyszedł z pawilonu.
Zahred też skinął głową Maslamie, stuknął Vermurda w ramię i podążył za pryncypałem.
– Za mną! – rzucił do ludzi na zewnątrz.
Niketas wskoczył na siodło, uderzył konia piętami i ledwie tłumiąc złość, podążył ku bramie, przez którą mieli wyjechać w kierunku bramy Konstantynopola.
Kiedy opuścili obóz oblegających, obejrzał się na Zahreda, zmrużył oczy.
– Zakładam, że miałeś w tym jakiś cel! – warknął. – Bo jeśli był to tylko przejaw twojej ujawniającej się nie w porę erudycji, to niech mi Bóg wybaczy, ale nie puszczę ci tego płazem!
Zahred poluzował paski, zdjął hełm. Wysforował się nieco przed waregów i szedł przy strzemieniu protospathariosa. Odezwał się, patrząc ku Miastu:
– Maslama się spieszy.
– Spieszy?! Mówi, że jest gotów czekać latami, a ty słyszysz w tym pośpiech? Doprawdy, Zahredzie, zawodzi cię nie tylko słuch, ale i zdrowy rozsądek!
– Człowiek nierzadko mówi to, co sam chciałby usłyszeć – uśmiechnął się Zahred. – Maslama to dobry wódz i muszę przyznać, że jego obóz robi wrażenie. Ale nie jest sam sobie panem.
Niketas zastanowił się, przygryzł wargę.
– Hm, hm. Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dowodzi armią, która może i go słucha, ale nie należy do niego. Sam