Mokrzycki dostał od dowództwa Dwójki samochód marki Renault Celtaquatre, model z 1936 roku, z przydziałem benzyny i prawem jej rekwizycji na całej trasie. Kapral Wilk towarzyszył mu jako drugi kierowca, a chorąży Widłak jechał na motocyklu Sokół jako ochrona. Tylko Mokrzycki wiedział, co wiozą w bagażniku. Wyjeżdżając z siedziby sztabu generalnego Wojska Polskiego, hrabia zastanawiał się, kiedy znów przyjdzie mu zobaczyć Warszawę.
– Skręć na Narbutta – powiedział do siedzącego za kierownicą Jakuba Kalińskiego.
Chorąży nie dyskutował.
Gdy dojechali na miejsce, Mokrzycki zastał Czechowicza pakującego swoje rzeczy do plecaka. Józef spojrzał na hrabiego z wdzięcznością. Gdyby nie wojna, może dane by im było żyć razem. Ale teraz musieli uciekać.
– Nie dostałem już biletów na pociąg – powiedział Czechowicz.
– Nie dziwi mnie to. Zresztą kolej była przepełniona i nie najbezpieczniejsza. Niemcy bombardują także pociągi, żeby sparaliżować nasze linie komunikacyjne. Zabiorę cię do Lublina.
Czechowicz przytulił się do niego jak dziecko, którym w istocie był. Zlęknionym, przepełnionym bólem trzydziestoletnim dzieckiem.
– Dziękuję – wyszeptał.
– Chodźmy do auta. Mam jedno miejsce wolne.
Wkrótce okazało się, że przy wyjeździe z Warszawy szosa na Lublin jest zapchana setkami uchodźców. Mokrzycki nic nie mógł zrobić. Kapral Wilk nalegał, żeby zmusić ludzi do przepuszczenia wojskowego samochodu uprzywilejowanego, ale Mokrzycki nie chciał rzucać się w oczy. Wywoził w końcu tajne materiały polskiego wywiadu.
Jechali z prędkością może piętnastu kilometrów na godzinę. Gdy mijali Wawer, już po prawej stronie Wisły, Mokrzycki ze zmęczenia przysnął. Ocknął się dopiero, gdy na drodze podniósł się tumult. Ludzie nerwowo oglądali się za siebie. Na niebie pojawił się punkt, a potem drugi i zaczęły szybko się do nich przybliżać. Chorąży Kaliński zdołał usłyszeć charakterystyczny ryk syreny niemieckiego bombowca nurkującego Junkers Ju-87, zwanego popularnie stukasem. Samoloty te już zaczęły wywoływać w Polsce trwogę. Zestrzelono ich kilka nad Warszawą, ale ci piloci widocznie obrali sobie za cel kolumnę uciekinierów.
– Wysiadać z auta! – krzyknął chorąży.
Antoni natychmiast wykonał polecenie i schował się w rowie, przybierając pozycję embrionalną.
Stukas się zbliżał. Ryk syreny potężniał i rozchodził się na wszystkie strony.
Krzyki ludzi mieszały się z nerwowym rżeniem koni, które wyczuwały zagrożenie, ale nie miały się gdzie schronić.
Nagle niedaleko eksplodowała dwustupięćdziesięciokilogramowa bomba.
Fala uderzeniowa przewróciła motocykl chorążego Widłaka, którego wybuch rzucił na pobliskie drzewo. Odłamki rozprysnęły się we wszystkich kierunkach, raniąc dziesiątki osób, a tych, którzy stali najbliżej, wybuch wręcz rozerwał na strzępy. Na masce samochodu Mokrzyckiego znalazły się czyjeś wnętrzności. Hrabiemu, ukrytemu w rowie, nic się nie stało, podobnie jak dwóm jego ludziom, którzy uciekli z samochodu. Jednak chorąży Widłak nie mógł wstać. Jęczał z bólu. Tego Mokrzycki nie przewidział – Niemcy coraz silniej atakowali z powietrza.
Po chwili przerażeni warszawiacy zaczęli wstawać i otrzepywać z ubrań ziemię i krew. Ktoś zapłakał. Ranni krzyczeli. Ktoś inny prosił o opatrunek, a jeszcze inny wołał matkę. Mokrzycki otarł chusteczką pot z czoła, poprawił czapkę wojskową, po czym podszedł do rannego.
– Chyba jestem ranny w nogę – wycedził przez zęby chorąży Widłak. – Bardzo boli.
Mokrzycki zdał sobie sprawę, że żołnierz nie może kontynuować misji. Jednak nie mógł go tutaj zostawić na pastwę losu. Hrabia, jako oficer, był odpowiedzialny za swoich ludzi.
Z pomocą przyszedł mu Czechowicz, który jako pracownik Polskiego Radia na kilka dni przed wojną przeszedł kurs pierwszej pomocy. Ułożył żołnierza w pozycji bocznej ustalonej i poszedł zorganizować pomoc. Mokrzycki i jego ludzie czekali na poetę, który ruszył w stronę Warszawy, by powiadomić o ataku na kolumnę uciekinierów. Po godzinie od strony stolicy nadjechały karetki pogotowia oznakowane czerwonym krzyżem oraz wojskowe ciężarówki, które zabierały rannych z drogi. Gdy Czechowicz wrócił z dwoma noszowymi sanitariuszami, udało im się umieścić kaprala Widłaka na noszach i zanieść do samochodu. Najprawdopodobniej jeszcze tego dnia trafił on na Grochowską do szpitala. Czy przeżył kampanię wrześniową? Czy może został zabity w bombardowaniu szpitala kilka dni później? Tego nie wiadomo, jednak po tym wydarzeniu jego kompani nie mieli już nic przeciwko temu, żeby Józef Czechowicz towarzyszył im w podróży.
*
Golda uległa mężowi. Mieli spróbować wyjechać z Warszawy, ale nie sądzili, że niemiecka ofensywa na stolicę będzie postępować tak szybko. Ich życiem był żydowski teatr, wyrosły z radosnej i frywolnej atmosfery święta Purim. Mąż Goldy, Chaim Szaffer, dyrektorował jednej z siedmiu żydowskich scen teatralnych w stolicy. I choć obok wielbicieli tych przedstawień byli i zagorzali krytycy, którzy narzekali na kiczowatość śpiewno-tanecznych występów, Szaffer mógł uznać, że do wybuchu wojny teatr przynosił zyski. I choć nie odnosił tak spektakularnych sukcesów jak teatr Elizium z ulicy Karowej, gdzie odbyła się światowa prapremiera Dybuka Szymona An-skiego, to jego scena, adresowana do mniej zamożnej klienteli żydowskiej, radziła sobie dobrze. Chaim i Golda, choć żyli raczej po świecku i dystansowali się od religijności żydowskiej, przerazili się, kiedy nalot niemiecki z 2 września zdewastował największy teatr żydowski w Warszawie – Teatr Nowości na Bielańskiej. Bomba przebiła strop budynku i eksplodowała wewnątrz, niszcząc wszystko. Golda zdała sobie wtedy sprawę, że Mokrzycki miał rację, mówiąc, że ta wojna będzie inna niż ostatnia, a i Niemcy są inni niż wtedy.
– Uciekamy z Warszawy – powiedziała do męża, a ten nie zaprotestował.
Zresztą Henryk/Chaim Szaffer znał Niemców dobrze. Połowa jego rodziny mieszkała w Austrii i Niemczech i choć narzekali na straszliwe prześladowania, mężczyzna nie przypuszczał, że Hitler odważy się na wypowiedzenie wojny.
Spakowali najpotrzebniejsze rzeczy, w tym zapas ubrań i pieniądze, wsiedli do auta i wyruszyli w drogę. Najbliżsi krewni Szaffera mieszkali w Bydgoszczy. Z uwagi na zatarasowaną szosę z Warszawy na Bydgoszcz i Toruń drogę, która samochodem zajmowała około czterech godzin, oni przebyli w prawie dwa dni. Do miasta dotarli 4 września rano, kiedy ustały walki sprowokowane przez niemieckich dywersantów. Całe miasto huczało od plotek. Nikt nie wiedział nic pewnego. Zginęło ponad trzydziestu polskich żołnierzy. Zabito ponad stu dywersantów, uzbrojonych w niemieckie karabiny typu Mauser, broń ręczną i granaty.
Krewni Szaffera mieszkali niedaleko rynku. Gwałtowne niemieckie natarcie idące na Warszawę sprawiło, że 5 września Golda i jej mąż na własne oczy mogli się przekonać, jak inni są Niemcy w tej nowej wojnie.
*
Mąż Goldy, Henryk Szaffer, wyszedł rankiem tego dnia w towarzystwie kuzyna do ciotki, której dom ucierpiał z powodu bombardowania.