Postanowiono, że wszystkie osoby zabite na ulicy Krakowskie Przedmieście zostaną pochowane w zbiorowej mogile na ulicy Lipowej.
Tak jak Lorca, Czechowicz miał nie mieć swojego grobu.
*
Mokrzycki tego dnia wrócił do koszar zupełnie rozbity. Powiedział do swoich ludzi:
– Czechowicz nie żyje. Zginął w bombardowaniu miasta.
Postanowił, że pojadą dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód, do jego majątku, gdzie przebywali jego żona i teściowie. I tak w Lublinie nie miał już czego szukać. Miasto stało się swoją własną golgotą.
Mokrzycki odnalazł w swoich rzeczach ostatni tomik poezji Czechowicza, wydany w czerwcu, dwa miesiące przed wybuchem wojny. Czytał go w Warszawie z końcem sierpnia. Uznał wówczas jego poezję za bardzo wymagającą, pełną wieloznaczności, ukrytych znaków i profetyzmu.
Po chwili znalazł wiersz Żal i przeczytawszy go, zapłakał.
rozmnożony cudownie na wszystkich nas
będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie
ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł
ja przy foliałach jurysta
zakrztuszony wołaniem gaz
ja śpiąca pośród jaskrów
i dziecko w żywej pochodni
i bombą trafiony w stallach
i powieszony podpalacz
ja czarny krzyżyk na listach[7].
*
MAJĄTEK MOKRZYCKIEGO POD LUBLINEM,
10 WRZEŚNIA 1939 ROKU
Do domu Mokrzyckiego samochód dojechał w nocy. Trasa na Zamość była zatarasowana przez uchodźców. Profesor Skirmunt stanął na werandzie z dubeltówką, będąc przekonanym, że o drugiej w nocy nie można spodziewać się nikogo o przyjaznych zamiarach. Profesorowa wpadła w histerię, krzycząc, że zostaną zamordowani we własnych łóżkach. Jak wielkie było ich zaskoczenie, gdy z auta wyszedł Antoni. Monika początkowo go nie poznała, ale kiedy hrabia wszedł w światło lampy palącej się na werandzie, spostrzegła, że to on, choć przybity, brudny i zrezygnowany.
– Chciałem się z tobą zobaczyć – powiedział do żony. Nie wspomniał o śmierci Czechowicza, ponieważ nie chciał, aby Monika znów snuła domysły o jego naturze otwartej również na mężczyzn.
Objęła go. Miała go znów dla siebie, zmęczonego, w mundurze, pośród wojennej zawiei, ale żywego. Choć słyszeli tutaj na wsi o bitwach, to byli przekonani, że wojna za chwilę się skończy. Anglia wyśle swą flotę na Bałtyk, a Francja rozpocznie zwycięski marsz na Berlin. Tyle mieli pytań. Jednak Mokrzycki był zbyt zmęczony, żeby odpowiadać na nie wszystkie.
– Musimy się porządnie wyspać i zjeść. Czeka mnie długa droga.
– Zostań ze mną – poprosiła Monika z nadzieją w głosie.
– Jestem oficerem Wojska Polskiego. Muszę wypełnić rozkazy. I tak nagiąłem je, żeby tutaj przyjechać, ale po bombardowaniu Lublina wczoraj rano nie bardzo miałem tam jak pozostać.
Od razu poszedł spać, tak jak stał, w mundurze. Jego ludzie byli tak zmęczeni, że zasnęli na werandzie. Na szczęście noc była ciepła.
*
Monika wraz z ojcem z samego rana podjęli próbę przekonania Mokrzyckiego, że powinien zostać z rodziną. Antoni od razu uciął te spekulacje. Zatrudniona w majątku kucharka powiedziała hrabiemu, że dobrze, że przyjechał, bo „pani hrabianka nie radzi sobie zupełnie z gospodarką”. Pewne wyobrażenie o zarządzaniu majątkiem miał jedynie profesor Skirmunt, ale ględził coś bez przerwy o powrocie do Warszawy, bo mieszkanie puste i „nie wiadomo, kto tam się kręci”. Mokrzycki pojął, że jego najbliżsi nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji, w jakiej znalazła się Polska. Postanowił im to wyjaśnić.
Pod Warszawę podchodziły niemieckie zagony pancerne i zmotoryzowane. Wprawdzie trwała wciąż bitwa nad Bzurą, ale Mokrzycki nie miał wiadomości, jaki był jej przebieg. Zresztą to było nieistotne. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy mają ogromną przewagę w sprzęcie i w ludziach. Nie wierzył też w to, że Anglia i Francja zrobią coś dla Polski. Mijał właśnie drugi tydzień od wypowiedzenia przez mocarstwa zachodnie wojny Niemcom i nic się nie wydarzyło.
– To wszystko, moi mili, będzie postępowało.
Po tych słowach profesor Skirmunt wpadł w przygnębienie. Wierzył święcie, że Francja „zrobi wszystko”, aby Polskę ocalić. Wówczas Mokrzycki opowiedział mu, jak francuski ambasador w Warszawie nabrał wody w usta, gdy Beck w obecności hrabiego zapytał go o pakt niemiecko-sowiecki, który wisiał nad Polską jak miecz Damoklesa.
Mokrzycki zadbał o to, aby jego ludzie najedli się porządnie. Kucharka, stara pani Walentyna Kłoskowa, nasmażyła im jajecznicy z dwudziestu jaj, którą pałaszowali z wielkimi kromkami świeżego żytniego chleba, który upiekła dwa dni wcześniej. Nakroiła też słoniny wędzonej w zimnym jałowcowym dymie. Rozpływała się w ustach. Mokrzycki zjadł ze swoimi ludźmi w kuchni, a rodzina dołączyła do niego, by po raz pierwszy spożyć posiłek razem ze służbą. Do tej pory ściśle przestrzegano porządku i państwo Skirmuntowie jedli osobno. Profesor tak tłumaczył to córce:
– Nie gardzimy ludem, ale z ludu nie jesteśmy.
Jednak wojna zmieniła wszystko. Był to pierwszy od wielu dni wesoły poranek. Pani Kłoskowa zaparzyła wyborną kawę i postawiła na stole świeżą śmietankę odlaną z mleka krowy wydojonej o świcie. Mokrzycki teraz dopiero docenił dom, jaki miał. Zaczął dostrzegać ludzi, jacy go otaczali, a których obecność traktował jak coś zupełnie oczywistego.
– Chciałabym, żeby mi w gospodarstwie dzieci pomogły – powiedziała nagle do hrabiego Kłoskowa, siorbiąc kawę ze śmietanką.
Mokrzycki miał usta pełne jajecznicy na słoninie. Gdy przełknął, odrzekł:
– To Kłoskowa ma dzieci? Przepraszam, ale nigdy o to nie pytałem.
– Pan hrabia był zagoniony albo siedział w onej dalekiej Hiszpanii.
– Tak, to prawda. Nie mam nic przeciwko, żeby twoje dzieci pomogły ci na gospodarstwie. Proszę, chrońcie moją żonę i dziecko.
Monika się temu przysłuchiwała. Było jej nieswojo, że nic nie wiedziała o tym, jak prowadzi się dom i ile to przyjemności może sprawić. Profesor Skirmunt także miał nietęgą minę, podobnie jak jego wyniosła żona, która po każdych niedobrych wiadomościach z frontu kazała siebie przynosić sole trzeźwiące. Nie mogła się doczekać momentu, kiedy pojedzie choć na chwilę do Nałęczowa, by zaznać dobrodziejstw tamtejszego „dobrego klimatu”. Teraz, przy śniadaniu, nie mieli nic do powiedzenia.
Kłoskowa zwróciła się do hrabiego Mokrzyckiego:
– Takiej odpowiedzi się spodziewałam. Zboże ozime trzeba będzie zasiać. Ziemniaki na zimę zakopać w kopcu. Trzeba ususzyć mięsa z wieprzy, bo w październiku będziemy robić świniobicie – mówiła. – Zabijemy wszystkie osiem tuczników, bo tak sobie w głowę patrzę i myślę, że jak Niemcy przyjdą, to cały żywy inwentarz zabiorą. Może jaką kurę nam zostawią. Krowy do lasu trzeba będzie odprowadzić do szopy i dawać im jeść. Stara już jestem, ale moje dzieci pomogą.
– Jak mają na imię?