Kurier z Teheranu. Wojciech Dutka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wojciech Dutka
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-66503-29-8
Скачать книгу
zostawił mu wiadomość na portierni w sztabie generalnym. Jeśli będzie miał wolne auto, to weźmie go ze sobą do Lublina. Mógł to być początek pięknej przyjaźni: polski hrabia o zranionej duszy, wyklęty poeta Czechowicz i jedna z najzdolniejszych aktorek żydowskich w Warszawie Golda Szaffer primo voto Cwajnblum.

      Gdy goście zniknęli za rogiem, Mokrzycki przypomniał sobie czterowiersz Jeana Arthura Rimbauda:

      Gwiazda w muszli twych uszu płakała różowo,

      Bezkres biało z twych ramion na biodra się stoczył,

      Morze spłoniło wzgórza twych piersi perłowo,

      A Człowiek na twym łonie czarno krwią się zbroczył[5].

      Ta trójka miała się już nigdy więcej nie spotkać. Przyjaźń nie zdążyła się narodzić.

      ROZDZIAŁ IV

      Dies irae

      WARSZAWA, 1 WRZEŚNIA 1939 ROKU

      O godzinie szóstej czterdzieści pięć warszawiaków obudził huk wybuchów. Było to pierwsze bombardowanie miasta. Niemieckie dorniery do-17 zrzuciły bomby na Okęcie oraz w rejonie Rakowa i Koła, a na ulicy Obozowej zginęli pierwsi niewinni ludzie. Niemieckie samoloty zostały wkrótce przegnane przez wyznaczoną do obrony Warszawy eskadrę pościgową wyposażoną w samoloty PZL P-11C. Pierwszego dnia Niemcy stracili kilka dornierów, które nadleciały nad miasto bez osłony myśliwców i zapłaciły drogo za tę nonszalancję. Na Woli zebrał się tłum gapiów, aby popatrzeć na wystający na kilka metrów w górę ogon niemieckiego samolotu. Piloci zginęli, a ciało jednego z nich, w kombinezonie lotnika, ale bez nóg, zwisało z drzewa. Kałużę krwi poniżej zlizywały bezpańskie głodne psy.

      Mokrzycki tej nocy nie spał. O północy wszystkie komórki wywiadu informowały w rozpaczliwych meldunkach, że wybuch wojny jest już kwestią godzin. Spędził je w siedzibie sztabu generalnego. Rozkazy, które otrzymał w sprawie tajnych materiałów referatu Wschód, dotyczące polskich agentów w Związku Sowieckim, nagle nabrały mocy. Mokrzycki musiał spakować dokumenty do kasy pancernej i zorganizować osłonę. Pułkownik Smoleński, palący tej nocy papierosa za papierosem, tak że cały jego gabinet w świetle migoczącej upiornie żarówki wypełniony był niebiesko-szarym dymem, powiedział jednak:

      – Proszę się wstrzymać z ewakuacją z Warszawy. Nie może pan wyjechać przed ucieczką rządu.

      – Mam nadzieję, że rząd Sławoja-Składkowskiego i prezydent Mościcki wybiorą heroizm.

      – Panie podporuczniku Mokrzycki – odparł pułkownik, zaciągając się kolejnym papierosem – nie jest pan dzieckiem, prawda?

      Mokrzycki poczęstował się papierosem z paczki egipskich z filtrem, które palił Smoleński. Hrabia rzadko ulegał temu nałogowi, ale teraz sobie nie odmówił.

      – Jak długo to potrwa?

      Smoleński wiedział wiele o dysproporcjach obu armii.

      – Nie wiem – odparł przełożony. – Teraz na pewno ruszą Francja i Anglia. Musimy wytrzymać dwa tygodnie.

      Pułkownik powiedział to z wielką wiarą. Mokrzycki nie dziwił mu się. W coś trzeba wierzyć.

       *

      Nad ranem 1 września Józef Czechowicz usłyszał alarm bombowy. Nie miał wątpliwości, że nadeszła wojna. Jednak w przeciwieństwie do większości warszawiaków nie żywił złudzeń co do jej przebiegu i tego, jaki los spotka Polskę i Polaków. Poeta wynajmował suterenę na ulicy Narbutta 11a i starał się urządzić ją w miarę swoich skromnych możliwości. Urodził się przecież w podobnej suterenie w Lublinie w roku 1903 i teraz, kiedy świat miał się skończyć, znów trafił do takiego miejsca. Jednak natura nieodmienne podpowiadała umysłowi poety, że tak jak w marcu 1933 roku, kiedy żegnał się z Lublinem, wykonując szereg sentymentalnych fotografii, tak i teraz nastąpi koniec wszystkiego, co znał. Warszawa miała spłonąć jak w jego snach.

      Jednak tego ranka nie był sam. Spędziwszy dwa dni wcześniej wspaniały wieczór u Mokrzyckiego i Goldy, z jeszcze większym bólem odczuł samotność. Leczyli go z niej przygodnie poznani chłopcy, którzy sprzedawali się jak córy Koryntu w okolicach ulicy Chłodnej czy placu Muranowskiego. Robotnik w Warszawie zarabiał około stu pięćdziesięciu złotych miesięcznie, a ceny żywności były wysokie. Kilo masła kosztowało siedem złotych, kilogram dobrej kiełbasy – dziewięć. Czechowicz wiedział, co to znaczy bieda, bo w niej wzrastał w Lublinie, lecz teraz, nawet mając pieniądze za słuchowiska w Polskim Radiu, nie mógł sobie pozwolić na to, by przenieść się do eleganckiego mieszkania na Mokotowie czy Ochocie. Seks bywa lekarstwem na samotność, a Czechowicz po prostu kochał tych chłopaków. Jeśli już kupił sobie miłość jednego, to ów kochanek wracał do niego, bo poeta był opiekuńczy i dobry. Pierwsza noc wojny też została naznaczona piętnem ciemnej, przeklętej miłości. Czechowicz zdążył zjeść z chłopakiem śniadanie, podczas gdy pościel na łóżku już stygła.

      Tego dnia mało kto spał w kamienicy na Narbutta. Doświadczenie pierwszego nalotu na stolicę było dla wszystkich przerażające. Pierwszego dnia wojny miały się odbyć jeszcze dwa silne naloty.

      Na pierwszym piętrze mieszkała wdowa po nauczycielu, pani Kozubek. Kobieta miała koło sześćdziesięciu lat i znana była z plotkarskiej pasji, którą dzieliła się z każdym z mieszkańców. Czechowicz, jako młody, przystojny i samotny mężczyzna, z oczywistych powodów był znakomitym tematem do plotek. Gdy syreny umilkły, Kozubek wyszła z mieszkania i skierowała się na dół, do sutereny, ale z uwagi na zamknięte drzwi niczego nie mogła zobaczyć ani usłyszeć. Gdy koło ósmej rano poeta wyszedł odprowadzić chłopaka, któremu było na imię Zenek, kobieta widziała ich w oknie. Wszyscy słuchali radia i apelu w sprawie wojny – Niemcy byli już w granicach, ale Kozubek prowadziła swoją małą, polsko-polską wojenkę, której ceną była moralność.

      Gdy Czechowicz wrócił, czekała na niego przy drzwiach sutereny.

      – Chcę porozmawiać, panie poeto.

      Czechowicz był człowiekiem nieśmiałym i zazwyczaj przyjmował pozycję obronną wobec wścibskich warszawskich bab.

      – Proszę wejść. Czy napije się pani herbaty?

      – Nie na herbatę tu przyszłam – rzekła oschle Kozubek. – Zresztą niczego bym tu do ust nie wzięła.

      Czechowicz źle się czuł w sytuacjach, kiedy ludzie atakowali go z wiadomego powodu.

      – To czego pani chce?

      – Wy, poeci, piszecie te swoje wiersze, ale ja jestem kobieta uczciwa i nigdy nie dopuściłam się nieprawości – powiedziała. – Wiem, że po raz kolejny miał pan u siebie chłopaka w nocy. Brzydzę się takimi jak ty i stać mnie na to, żeby powiedzieć o tym otwarcie.

      – Lubuje się pani w moralności?

      – Tak. Jestem normalna, w przeciwieństwie do ciebie. Na dziś poproszę sto złotych albo, jak mi Bóg miły, pójdę na policję.

      Czechowicz zrozumiał, że to jest szantaż.

      – I co pani powie policji? Czy sądzi pani, że oni dziś nie mają innych spraw na głowie? Wybuchła wojna.

      – Wiem, złociutki, że wojna na nas przyszła – powiedziała Kozubek. – To przez takich jak ty Bóg nas karze. Warszawa od dawna jest siedliskiem rozpusty. Ale ja do tego ręki nie przyłożę. Jak mi dasz na dziś sto złotych, dam ci spokój na jakiś czas. Do roboty byś się wziął! – dorzuciła. – W radiu podali, że rowy przeciwczołgowe trzeba kopać.

      – To niech pani kopie – odparł spokojnie Czechowicz, który miał już dość jej bezczelności. –