Kobieta wróciła do mieszkania, którego okna wychodziły na plac. W środku byli córki i synowie kuzyna jej męża oraz jego żona. Wszyscy płakali.
– Co się stało? – zapytała Golda.
– Tata jest na rynku!
Golda podeszła do okna. Widziała dokładnie, że znajdowała się tam grupa mężczyzn i chłopców wyprowadzonych z okolicznych domów oraz pewnie złapanych na ulicy. Jej serce zamarło. Na rynku był także jej mąż, Henryk Szaffer, dyrektor żydowskiego teatru z Warszawy. Niemcy kazali grupie mężczyzn ustawić się pod ścianą kamienicy. Na jednego Polaka przypadało dwóch Niemców, którzy stanęli w odległości dwudziestu metrów od schwytanych. Ktoś zaczął płakać, jakiś starszy człowiek ukląkł, przeczuwając pewnie, że to już koniec. Ludzie postawieni w sytuacji ekstremalnej wiedzą, że nadeszła ta chwila. Jednak tylko nielicznych stać na to, by popatrzeć śmierci w twarz z odwagą.
Jeden z niemieckich oficerów wydał komendę. Żołnierze odbezpieczyli broń. Na drugą komendę wycelowali. Padło naraz czterdzieści strzałów, linia niemieckich żołnierzy z karabinami plunęła ogniem. Polacy padli martwi, a kto się jeszcze ruszał, tego dobijał niemiecki oficer z broni krótkiej strzałem w głowę.
Nikt z rodzin ofiar nie mógł podejść po swoich bliskich. Dopiero w nocy przyjechały ciężarówki, na które polscy jeńcy wzięci do niewoli pod Bydgoszczą wrzucali ciała. Piątego września Niemcy zabili w Bydgoszczy kilkuset Polaków, a masakry miały miejsce w całym mieście. Tamtejsi Niemcy, obywatele Rzeczypospolitej, nierzadko denuncjowali polskich urzędników, nauczycieli, lekarzy i policjantów, których zabijano jeszcze kilka dni później. Golda zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę. Nie wiedziała, jak długo przyjdzie jej tu tkwić.
Teraz nie zostało im już nic, tylko być razem i płakać razem. Dwaj kuzyni, w tym mąż Goldy, zginęli. Jednak upiorne przedstawienie niemieckie miało trwać dalej. Był to najprawdziwszy teatr niemieckiego terroru. Na miejsce rozstrzelanych pognano następnych dwudziestu mężczyzn i zamordowano ich w taki sam sposób. Potem kolejnych dwudziestu i kolejnych. Po godzinie na rynku leżało ponad dwieście ciał zastrzelonych ludzi, spod których wypływała rzeka krwi. To była niemiecka zemsta w Bydgoszczy.
ROZDZIAŁ V
Trafiony bombą w stallach
LUBLIN, 9 WRZEŚNIA 1939 ROKU
Mokrzycki w najgorszych snach nie przypuszczał, że podróż do Lublina będzie tak długa i tak trudna. Szosa była zatarasowana tysiącami uchodźców, którzy uciekali z bombardowanej Warszawy. Gdy okazało się, że rząd i prezydent RP opuszczają stolicę, wojsko pilnowało, aby droga dla najważniejszych osobistości państwa polskiego była otwarta. Wszyscy inni musieli się dostosować. Mokrzycki stracił cały dzień 7 września, czekając, aż rząd przejedzie.
– Uciekają jak szczury z tonącego okrętu – powiedział do Czechowicza.
– Bardzo mnie to boli – odparł szczerze i prosto poeta, który identyfikował się politycznie z obozem sanacji. Opublikował swego czasu nawet wiersz pod tytułem Piłsudski, czego oczywiście Mokrzycki, jako państwowiec, nie miał mu za złe.
Droga posłużyła obu mężczyznom do poznania się i wymiany poglądów na kulturę dwudziestolecia, sztukę i muzykę. Czechowicz był niesłychanie oczytany i interesował się nie tylko literaturą, ale i fotografią. Opowiadał, że w swojej suterenie na Narbutta zostawił pokaźną kolekcję fotografii, szkiców i książek.
– Przecież do nich wrócę. Kiedy będzie można z powrotem zjechać do Warszawy?
– Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą Mokrzycki.
Na postoju, podczas oczekiwania na kolumny rządowe, jeszcze przed mostem na Wiśle, udało się sierżantowi Wilkowi złapać w aucie radio z Warszawy. Polskie Radio doniosło, że 7 września Niemcy podeszli pod miasto, ale nie było codziennego komunikatu o Westerplatte. Mokrzycki wywnioskował, że składnica wojskowa w Gdańsku musiała się poddać. Wiadomość ta zepsuła im poranek.
Zbliżał się czas pożegnania z Czechowiczem – dojeżdżali do Lublina. Poeta okazał się człowiekiem uczynnym, skromnym, niewymagającym i serdecznym. Zadowalał się konserwą i kromką chleba. Mokrzycki pożałował, że nie poznał go lepiej kilka lat wcześniej, być może los, gwiazdy lub po prostu życie oszczędziłyby mu takiego bólu jak po stracie Teo w Hiszpanii. Ale teraz była wojna i musieli się rozstać – choć jedynie po przyjacielsku, to też bez nadziei na to, by w spotkać się w innych okolicznościach.
Mokrzycki wjechał do Lublina od strony warszawskiej szosy i jadąc do centrum, po prawej minął budynek Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Była siódma rano dnia 9 września.
– Wyskoczę na ulicy Lipowej. Dziękuję ci za wszystko – powiedział poeta.
Samochód się zatrzymał i Czechowicz wysiadł.
– Naprawdę drobiazg. To ja dziękuję za pomoc przy moim żołnierzu – odparł hrabia.
– Miło mi było cię poznać – rzekł Czechowicz, odwracając się. – Mimo wszystko chciałbym się kiedyś odwdzięczyć za pomoc.
Mokrzycki w żadnym wypadku nie mógł i nie chciał przyjąć pieniędzy. Uwłaczałoby to jego poczuciu godności. Jednak poeta wyciągnął z plecaka małą paczuszkę oprawioną w biały kredowy papier. Wręczył ją Mokrzyckiemu, który siedział na miejscu pasażera obok kierowcy.
– Co to takiego?
– Mój pierwszy tomik poetycki z roku 1927. Może ci się spodoba.
Uścisnęli sobie ręce. Mokrzycki szóstym zmysłem wyczuł, że Czechowicz nie chciałby tak kończyć tej znajomości. Pokochaliby się, zapewne. Ale była wojna, a świadkami ich pożegnania byli dwaj żołnierze. Musieli więc poprzestać na uścisku dłoni. Po chwili poeta zniknął w zaułku prowadzącym z ulicy Lipowej do równoległej ulicy Chopina. Odwróciwszy się w tę stronę, Mokrzycki już go nie zobaczył. Dał znak kierowcy, by ten jechał do dowództwa wojskowego okręgu Lublin. Mokrzycki miał zamiar porozmawiać z dowódcą obrony miasta generałem Tadeuszem Piskorem i prosić go o aprowizację i dodatkowy przydział benzyny. Jazda w stronę rumuńskiej granicy wydała się podporucznikowi konieczna.
Gdy auto ruszyło, Mokrzycki rozmyślał, że Czechowicz nie ma w sobie nic z pychy Iwaszkiewicza, fanfaronady Lechonia, pretensjonalności i nieopanowania Boya ani gwiazdorstwa Henryka Warsa, którego hrabia poznał na swoim ślubie półtora roku wcześniej. Otworzył tomik i przeczytał to, co wiele lat wcześniej Czechowicz tak pisał o sobie samym:
Mam dopiero 22 lata
znam dopiero 22 piętra
znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg
zapomniałem miliardy o swej dumie
pamiętam
nieść się wysoko jak maszt wśród latarń
przez dnie przez gwar przez targ[6].