– Z dziesięć godzin temu.
– Nic z tego, Indy, to jeszcze nie podpada pod zaginięcie.
– A jeśli ja wiem, że zaginął?
– Kto to?
– Mój pracownik, poważny gość. – To oczywiście kłamstwo, o Rosiem można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że jest poważny. Nigdy jednak nie przegapiał okazji, by robić kawę; pracował siedem dni w tygodniu i nie narzekał. – Nie zjawił się dzisiaj w robocie – mówiłam dalej. – Nazywa się Ambrose Coltrane. – Nie chciałam używać ksywki, może Lee już dzwonił do Hanka?
– Ten sam Ambrose Coltrane, którego szuka Lee?
Słucham?!
– Przecież Lee wiedział tylko, że mówią na tego gościa Rosie – warknęłam.
Hank rzucił po chwili:
– Mój brat ma swoje sposoby.
Wrr.
Wszyscy zawsze to powtarzali. Lee ma swoje sposoby, żeby wyrywać kolejne laski. Ma swoje sposoby, żeby bez kasy dostać części do samochodu. Ma sposoby, żeby gdziekolwiek znaleźć wolne miejsce parkingowe. Miał sposoby, żeby uwolnić się od szlabanu najpóźniej godzinę po tym, jak został uziemiony, podczas gdy my z Ally musiałyśmy odpękać cały tydzień czy miesiąc, czy ile tam wymagało nasze przestępstwo.
Hank nie wyczuł mojej frustracji.
– Ma swoją bazę danych, zdążył sporo ogarnąć – kontynuował. – Dzwonił dwie godziny temu i prosił, żebym dał mu znać, jak ten Coltrane wypłynie. Robi to dla ciebie?
Przerwa na moją odpowiedź. Cisza.
– Co się dzieje? – Hank przestał być rzeczowy, teraz przybrał surowy ton starszego brata. – Czemu ty i Lee szukacie tego samego kolesia?
Zasada numer jeden w kodeksie Indii Savage: „Kiedy masz wątpliwości lub wyczuwasz kłopoty, kłam”.
– Nie wiem. Słuchaj, Hank, a możesz zadzwonić najpierw do mnie, jeśli dowiesz się czegoś o Rosiem? A potem zapomnisz o tym na godzinę, dwie lub dwadzieścia i dopiero wtedy dasz znać Lee?
– Nie, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi.
Stary numer, uparty do końca.
– To zapomnij. Widzimy się na grillu u taty.
– Będziesz z Lee?
– Nie przypuszczam. Obawiam się, że do tego czasu zdążymy zerwać. Na razie.
Odłożyłam słuchawkę i otworzyłam kontakty w komórce. Przewinęłam do Lee, wzięłam głęboki wdech i zadzwoniłam do niego.
Odebrał od razu.
– No?
– Lee, tu Indy.
Do księgarni wszedł klient, zamówił podwójne espresso. Dałam mu znak, żeby chwilę zaczekał, Jane zaczęła stukać kolbą o zlew, żeby wytrząsnąć kawę.
– Gdzie ty jesteś? – zapytał.
– W księgarni.
– Nie mówiłem ci, żebyś została u mnie?
Tak jakbym kiedyś robiła to, co mi mówią.
– Prowadzę księgarnię, a dziś nie ma dwóch pracowników. Musiałam przyjść.
– Niecałą dobę temu do ciebie strzelano.
Chyba był zły.
– Jane nie może tu siedzieć sama cały dzień. Biedna się załamie. – Czemu ja się tłumaczę?! – Słuchaj – przypomniało mi się. – Musisz powstrzymać Kitty Sue, opowiada wszystkim, że jesteśmy razem.
– Bo jesteśmy.
– Nie, nie jesteśmy.
– Komu mówiła?
– Mojemu tacie, Marianne Meyer, Hankowi i Bóg wie komu jeszcze. To się wymyka spod kontroli, trzeba to zatrzymać.
– Hank nie wie tego od niej, tylko ode mnie.
– Po co to zrobiłeś? – prawie krzyknęłam, klient cofnął się lekko.
Lee odezwał się po chwili milczenia:
– O której zamykasz?
– O szóstej.
– Nie wychodź z księgarni. Przyjadę cię zabrać.
– Lee…
– Do zobaczenia o szóstej.
I się rozłączył.
Skończony łajdak.
***
Ally wróciła z informacją, że Rosiego nie zastała w domu.
Spytałam, czy nie kręcił się tam czasem Lee, ale też nie.
Wobec tego pojechałyśmy zobaczyć się z kumplem Rosiego, jego numero uno w razie wypadku.
Mieszkał w Highlands. Stały tu wielkie stare domy i bungalowy, ale Rosie nie mieszkał w żadnym starym odrestaurowanym budynku. Nie mieszkał nawet w obrębie, gdzie byłby choć jeden odnowiony dom albo taki choć z kawałkiem trawy na podwórku czy z zasłonami w oknach. Tu były pustostany.
Pukałyśmy, ale nikt nie otworzył.
Wsiadłyśmy do samochodu i zadzwoniłyśmy na domowy z mojej komórki. To samo – zero odzewu.
Ruszyłyśmy, Ally pokazała mi koniec ulicy.
Wysiadłyśmy, weszłyśmy do narożnego „Stop&Stab”, którego o dziwo nie wykończyła jeszcze nadwyżka sklepów spożywczych w Denver. Za ladą stał mężczyzna wyglądający na Araba.
Gdy weszłyśmy do środka, uśmiechnął się.
– Chcecie gumę? – zapytał.
– Nie, my… – zaczęłam.
– Papierosy? Szkodzą zdrowiu, ale muszę je sprzedawać, inaczej bym zbankrutował. Tu wszyscy palą papierosy.
Pokręciłam głową, zastanawiając się przelotnie, czemu Lee pachnie tytoniem. Nie widziałam, żeby palił, odkąd poszedł do wojska…
Zauważyłam, że Ally patrzy na mnie, jakby chciała powiedzieć „halo?”, więc wyrzuciłam z głowy myśli o Lee.
– Zna pan Rosiego Coltrane’a? – zapytałam.
– Nie chcecie nic kupić? – Sprzedawca zmarkotniał. Wydawał się rozczarowany.
Zrobiło mi się przykro.
– Chcemy, miętówki. – Wzięłam paczkę i położyłam na ladzie.
Spojrzał na cukierki.
Ja również.
Ally też im się przyglądała.
Miętówki leżące na ladzie, wyglądały na bardzo samotne; no tak, kupienie paczki cuksów nie pomoże sprzedawcy utrzymać rodziny.
Dorzuciłam drugą paczkę, dodałam dwa batoniki, a potem podeszłam do lodówki, wyjęłam dwie butelki wody i dwa dietetyczne napoje gazowane. W drodze powrotnej wzięłam jeszcze opakowanie babeczek z kremem. Nie jadłam babeczek od lat.
Uszczęśliwiony zaczął podliczać moje zakupy.
– To kogo szukacie?
– Rosiego Coltrane’a. Pracuje u mnie, dziś nie przyszedł, martwię się o niego – kłamałam jak z nut.
W tym byłam całkiem