Świat Stali. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Legion Nieśmiertelnych
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-24-6
Скачать книгу
na dół, a ja śmiałem się całą drogę do kufla na parterze. Pomyślałem, że może i nieźle wtopiłem, dołączając do Varusa, ale przynajmniej wezmę ze sobą kolegę.

      – 3 –

      Kilka godzin później poczułem, jak ktoś mnie szarpie na wszystkie strony. Otworzyłem oczy i napotkałem spojrzenie wściekłego Carlosa.

      – Kompletnie ci odbiło, McGill? – warknął.

      – Nie, tak się składa, że grzecznie sobie spałem.

      Znajdowaliśmy się w wagonie kolei powietrznej, która miała nas dowieźć do barki transportowej. Wyjrzałem na zewnątrz zamglonym wzrokiem. Padało, a większość widoku zasłaniały olbrzymie statki, górujące nad całym otoczeniem ze swoich platform wyrzutowych. Przeciągnąłem się i zamrugałem, próbując się im przyjrzeć. Były ciemne i paskudne.

      – To muszą być nasze transportowce.

      – Wielkie, kurwa, odkrycie – burknął Carlos. Wydawał się zdenerwowany. Stał nade mną, chociaż wszystkie błyskające znaki kazały mu usiąść i zapiąć pasy. – Trochę pogrzebałem na temat tego całego Varusa. To skończone ofiary. Powiedzieć ci coś? Varus zniósł się już dwa razy.

      Nie chciałem się przyznać, że nie mam pojęcia, o co chodzi z tym znoszeniem, więc zgrywałem pewniaka.

      – No i?

      – Nie, nie wierzę, że można być takim kretynem! Masz jakiś problem? Życie ci niemiłe? Może potrzeba dwóch mózgów, żeby obsłużyć całe to twoje cielsko? W takim razie przestaw się łaskawie na ten, który nie siedzi w twojej dupie!

      Zaczynał mnie drażnić. Z natury nie jestem skory do gniewu, ale kiedy w końcu osiągam punkt krytyczny… oj, źle się dzieje.

      Odpiąłem pasy, wstałem i pochyliłem się nad nim.

      – Wiesz, co chciałbym teraz zrobić? – spytałem.

      Zobaczyłem odpowiedź w jego oczach. Wiedział.

      – Ta, sorki – wymamrotał. – Działam tak na wielu ludzi. Słuchaj, powiedz mi tylko jedno. Celowo zrobiłeś mi koło dupy? Specjalnie namówiłeś mnie, żebym zaciąg­­nął się do Varusa? Jak to wszystko przeczytałem, nasunął mi się właśnie taki wniosek. No ale potem dotarłem tutaj i zobaczyłem, że faktycznie też jedziesz i że to nie ściema z twoim kontraktem. Więc teraz już nie wiem.

      – Po prostu powiedz, czego takiego dowiedziałeś się o Varusie.

      – Znieśli się. Wytłukli ich wszystkich po kolei, do nogi. I to nie raz.

      Wreszcie dotarło do mnie, o czym mówi.

      – Znaczy że… dali się znieść z powierzchni ziemi.

      – No. Właśnie o to chodzi. Wszyscy wybici. Już zajarzyłeś? Nikt nie ocalał.

      – Ale chyba nie mówisz, że permanentnie, co?

      – Nie, no co ty. Jakby wszyscy trafili na permy, to skasowano by cały legion. Ale wszyscy zginęli już kilka razy i trzeba było ich odtworzyć z zamrożonych danych. Wniosek jest jeden: są do dupy. Biorą cieniasów, bo nikt nie chce do nich dołączyć. W tym legionie rekruci padają jak muchy.

      Wzruszyłem ramionami.

      – Ale wiesz, nie umiera się tak naprawdę – odparłem. – Nie, jeśli da się ciebie przywrócić.

      Carlos roześmiał się i zajął miejsce tuż obok. Obydwaj z powrotem zapięliśmy pasy.

      – Dobra, fakt – powiedział. – Przechowują kopie. Mogą cię zrekonstruować ze świńskiej krwi czy coś takiego. Ale to wciąż znaczy, że w ramach gratisu dostajesz pełne doświadczenie własnej śmierci. Wiesz, męczarnie, sranie w gacie… pełny serwis. Prawda, że cudownie?

      Zaczynałem rozumieć, o co mu chodzi.

      – Dlaczego się… znieśli?

      – Tego nie wie nikt. Nikt też nie ma pojęcia, jakiej roboty się chwytają. Trzymają to w tajemnicy. Po wstąpieniu do Varusa wszyscy nabierają wody w usta.

      Zastanawiałem się nad tym i wyliczyłem sobie wszystkie możliwe przyczyny takiego podejścia. Żadna z nich nie brzmiała zbyt dobrze.

      – Może biorą nielegalne kontrakty – stwierdziłem. – Może zaciągnęliśmy się do legionu eskortującego przemytników.

      – Albo to, albo to jakaś banda piratów.

      Pokiwałem głową.

      – Pryskasz? – spytałem.

      – Nie, wolę spróbować szczęścia w kosmosie, niż wylądować w pierdlu.

      – Czemu?

      – Bo nikt cię nie przywraca, jak zdechniesz za kratami.

      Roześmiałem się.

      – Rzeczywiście. Ze wszystkich moich znajomych byłbyś chyba pierwszy w kolejce, żeby wylądować z kosą w brzuchu.

      Skrzywił wargi i rzucił mi cierpkie spojrzenie.

      – Wielkie dzięki.

      W tej samej ­chwili pociąg zatrzymał się z przeciąg­łym zgrzytem. Ruszyliśmy do wyjścia wraz z blisko dziesiątką innych rekrutów. Wyglądali na wystraszonych, skrytych i podejrzliwych – nie dostrzegłem ani jednej zadowolonej miny.

      Carlos trzymał się zaraz za moimi plecami. Przemknęło mi przez myśl, czy nie powiedzieć mu, żeby spadał, ale z jakiejś przyczyny spasowałem. Był irytujący, ale sam go w to wplątałem, a do tego – poza weteranem Harrisem – był jedyną osobą w legionie, która w ogóle znała moje imię.

      Wysiedliśmy na peron, który tonął w cieniu olbrzymiej barki transportowej. Masywny statek przysłaniał księżyc, gwiazdy, a nawet światła otaczającego nas pola startowego. Zaczęliśmy potykać się w ciemnościach, ale w końcu zaświecił rząd migoczących żółtych diod. Były schowane w nawierzchni pola startowego i przypominały światła ewakuacyjne, montowane w niektórych budynkach.

      Maszerując w niemal całkowitej ciszy, ruszyliśmy w ślad za lampkami, które zaprowadziły nas do krawędzi rampy opuszczonej z opasłego kadłuba transportowca. Wyglądało to tak, jakby jakiś gigantyczny drapieżnik otwierał paszczę i chciał nas wszystkich pochłonąć. Posłusznie wspięliśmy się po rampie do wnętrza. Stojąca na szczycie znudzona specjalistka techniczna pozbierała od wszystkich srebrne żetony i sprawdziła nasze identyfikatory. Wrzuciła dyski do pojemnika i nie rozdała ich z powrotem.

      Wnętrze barki nie prezentowało się zbyt spektakularnie. W niższych przedziałach ładunkowych, gdzie nas rozmieszczono, nie było żadnych okien. Pomieszczenie wypełniały składane siedzenia i uprzęże, których większość pozostawała pusta. Kilku członków załogi kursowało między rzędami i wrzeszczało na nas, żebyśmy wyprostowali taśmy pasów, dwa razy sprawdzali zapięcia i celowali w zardzewiały odpływ pośrodku każdego rzędu, gdyby zachciało się nam rzygać.

      Następnie statek wzbił się w powietrze – i nie była to żadna przyjemność. Wykręcało nam wnętrzności, jakbyśmy przez bite dwadzieścia minut jechali najszybszą windą w ludzkiej historii. Na koniec weszliśmy w stan nieważkości, ale kiedy jesteś obwiązany jak baleron, a wszędzie roznosi się smród wymiocin, nie robi to tak pozytywnego wrażenia jak w grach.

      Wreszcie usłyszeliśmy potężnych stukot i serię donośnych zgrzytów. Statek zatrząsł się, jakby tuż obok przejeżdżał pociąg.

      – Dokujemy – stwierdził Carlos.

      Przed odlotem usadowił się obok mnie. Przynajmniej on zdołał utrzymać zawartość