Świat Stali. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Legion Nieśmiertelnych
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-24-6
Скачать книгу
Nie. Nie obrzydzaj mnie. Był tam taki uroczy, drobny adiunkt. Wyglądał jak jakiś młokos w tym mundurze.

      Carlos prychnął.

      – Pewnie ma z pięć dych. Jeśli co chwila ginie i wciąż go kopiują, może mieć ciało dwudziestopięciolatka. Przywracają cię do stanu z ostatniej kopii zapasowej, wiesz.

      – Wiem o tym, ale on nie był jakimś staruchem – burknęła Natasha z rozdrażnieniem.

      Nie przestawało mnie zdumiewać tempo, w jakim Carlos potrafił kogoś wkurwić. To był jego osobisty dar. Z czasem nauczyłem się ignorować jego upierdliwe nawyki, ale obserwowanie, jak nowi ludzie zderzają się z jego osobowością, było zawsze bardzo pouczające. Postanowiłem interweniować, zanim dziewczyna porwie jakiś widelec i dojdzie do rozlewu krwi.

      – No dobrze – zacząłem. – Teraz już wiemy, jak zarobiłaś na przenosiny. Dzięki za szczerą odpowiedź. Jak chcesz, możesz mieć stałe miejsce przy naszym stoliku.

      – Bardzo chętnie – odparła Natasha, sięgając przez stół, by delikatnie musnąć wierzch mojej dłoni.

      W odpowiedzi inna rekrutka, imieniem Kivi, zerwała się od stołu. Była drobną i energiczną dziewczyną o oliwkowej cerze. Wychodząc, wyrzuciła swoją tacę, choć była jeszcze w połowie pełna. Wolałem unikać jej spojrzenia.

      Nagle zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Urwaliśmy dyskusje i rzuciliśmy się na jedzenie, próbując upchnąć jak najwięcej w ustach. Brzęczyk wskazywał, że zostały tylko trzy minuty. Spojrzałem na stuka nadrukowanego na moim przedramieniu. Wyglądał jak tatuaż, a jego „tusz” zmieniał kształt z każdą upływającą sekundą. Coś było nie tak z tym czasem, bo normalnie mielibyśmy jeszcze co najmniej dziesięć minut.

      Nie wiedząc, co jest grane, oddaliśmy się wściekłemu przeżuwaniu. Jedynie Carlos próbował jednocześnie jeść i gadać.

      – Coś się święci. Pewnie jakieś specjalne ćwiczenia. Nigdy nie otwierają sal przed szóstą.

      – Stul paszczę i wsuwaj – odparłem.

      Choć raz zrobił to, o co prosiłem. Już mieliśmy kończyć, kiedy zabrzmiał drugi sygnał. Ten był dłuższy i głośniejszy. Zerwaliśmy się na równe nogi, tak jak nas nauczono przez ostatnie kilka miesięcy, i wybiegliśmy ze stołówki. Mijając centrum recyklingowe, jeden po drugim wrzucaliśmy tace w szczeliny. Ukryte za ścianą zautomatyzowane układy kuchenne rozpoczęły długi proces przekształcania wszystkiego, czego nie zjedliśmy na śniadanie, w dzisiejszy obiad.

      Wyparowaliśmy stamtąd w równej, szerokiej na dwóch ludzi kolumnie i ruszyliśmy zdwojonym tempem przez korytarze. Znikąd pojawił się weteran Harris i huknął na nas, zrównując się truchtem z bokiem kolumny. Utkwiliśmy wzrok przed siebie i zaczęliśmy przygotowywać się mentalnie na kolejny wyczerpujący dzień na boiskach treningowych.

      Zwykle zaczynaliśmy od gimnastyki i długiego biegu. Ten dzień był jednak zupełnie inny.

      Wychodząc na poligon mieszczący się pod największą kopułą, minęliśmy stojak z uzbrojeniem. Weteran krzykiem rozkazał nam wziąć i sprawdzić broń. Z ponurą mi­ną złapałem jeden z trachów i ściągnąłem go z uchwytów.

      Karabinki zwane powszechnie trachami wystrzeliwały szybkie jak błyskawica metalowe igły. Wykorzystano w nich elementy magnetyczne, które rozpędzały pociski do niewiarygodnych prędkości, nie wywołując przy tym mocnego odrzutu. W zasadzie posługiwanie się nimi przypominało strzelanie ze staromodnej broni bazującej na energii chemicznej, a więc na przykład prochu – były przy tym jednak znacznie cichsze. Zamiast huku wydawały względnie cichy dźwięk, przypominający trzaśnięcie.

      Była to preferowana broń członków lekkiej piechoty. Ciężkozbrojni nosili osłony na pancerzach i broń energetyczną. Ale jedno i drugie wymagało zasilania i było bardzo ciężkie. Nowym rekrutom nie przydzielano tak cennego wyposażenia.

      Otworzyłem ze szczękiem główną komorę karabinu, sprawdziłem magazynek i zobaczyłem, że jest pełny. Kolejną zaletą trachów był duży zapas amunicji. Z uwagi na brak łuski te smukłe pociski były znacznie mniejsze i lżejsze od tradycyjnego naboju.

      Ledwie kilka sekund później usłyszałem charakterystyczny trzask. Dźwięk był przytłumiony i dosyć odleg­ły, ale i tak odruchowo zadarłem głowę i obracałem nią na boki, próbując namierzyć źródło strzału.

      – Strzelają! – wykrztusił z siebie Carlos. – Dostałem!

      Upadł tuż obok mnie. W miejscu trafienia, na wysokości jego płuca, zakwitła gwałtownie rosnąca plama krwi. Nie schyliłem się, by mu pomóc – zamiast tego rzuciłem się w bok.

      – Snajper! – wrzasnąłem.

      Cała ekipa rozbiegła się na wszystkie strony. Kivi, która ledwie piętnaście minut temu wybiegła wkurzona ze stołówki, padła jako następna. Oberwała w nogi. Wyjąc, tarzała się na podłodze i łapała za piszczele. Nie była umierająca, ale straszliwie cierpiała.

      W odpowiedzi na to ogarniający mnie strach ustąpił miejsca wściekłości. Lubiłem Kivi, więc w jakiś pokrętny sposób widok jej ran sprawił, że nagle sprawa zrobiła się dla mnie osobista. Przycisnąłem się do jednej z ćwiczebnych skał i wymierzyłem broń w kierunku, z którego moim zdaniem prowadzono ostrzał. Z nadzieją na przygwożdżenie przeciwnika wypuściłem w tę stronę długą serię z karabinu. Ten kwadrant poligonu zajmował akurat palmowy zagajnik. Liście zadrżały, jakby spadła na nie chmura gradu.

      Wrogi ostrzał nie ustępował. Rozejrzałem się dookoła za weteranem, który wpakował nas w tę pułapkę, oczekując jego rozkazów. Nigdzie go nie widziałem. Zapadł się pod ziemię.

      Trenerzy często lubili nas zaskakiwać jakimś napadem podczas sesji treningowych. Okazjonalnie były one śmiertelne w skutkach. Mimo to nie spotkałem się jeszcze z ćwiczeniem o takim stopniu zamierzonego okrucieństwa od czasu, kiedy próbowali nas wszystkich podusić. Jasne, może i wyjdziemy z tej sytuacji jako sprawniejsi żołnierze, ale ta zasadzka już teraz kosztowała nas siedmiu rekrutów. Wykrwawiali się na naszych oczach. I chociaż można ich później wskrzesić, moim zdaniem nie był to uczciwy sprawdzian naszych umiejętności. Co niby mieliśmy zrobić, żeby uniknąć tej sytuacji? Zastrzelić naszego weterana, zamiast biec za nim? To rozwiązanie na pewno nie spotkałoby się z aplauzem dowództwa.

      Reszta drużyny czaiła się za każdym skrawkiem osłony, jaki udało się znaleźć, i strzelała na oślep w kierunku drzew. Przeskanowałem wzrokiem całą tę scenę, rozpaczliwie szukając jakichkolwiek punktów zaczepienia.

      Tknięty przeczuciem, obejrzałem się na korytarz, z którego przybiegliśmy. W przejściu dostrzegłem jakiś cień. Wszystkie światła w holu za tajemniczą sylwetką zostały wyłączone.

      Poderwałem się i ruszyłem sprintem w stronę ściany. Przywarłem do niej i pobiegłem wzdłuż muru w stronę wyjścia. Zobaczyłem, jak dwie kolejne osoby z drużyny padają na ziemię. Dostali w plecy. Wszyscy założyli, tak jak i ja, że strzały dochodzą spomiędzy stojących w oddali drzew. Zamiast tego snajper znajdował się tuż za naszymi plecami.

      Wychynąłem zza rogu z uniesioną bronią. Moim oczom ukazał się weteran Harris – siedział w kucki, mierząc do mojej drużyny, z której połowa już leżała albo czołgała się we własnej krwi.

      Weteran uniósł wzrok, posyłając mi zaskoczone spojrzenie. Zaśmiał się pod nosem.

      – Dobra robota, rekrucie. A teraz…

      Oddałem sześć szybkich strzałów prosto w jego tors. Kilka z nich przebiło serce. Zszokowany weteran padł na twarz. Ostatnie sekundy życia spędził, robiąc pod siebie w konwulsjach na podłodze. Nie miałem dla niego ani krztyny współczucia.