Tytuł oryginału: Steel World (Undying Mercenaries Book 1)
Copyright © 2013 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana
w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected] www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-66375-24-6
ISBN MOBI: 978-83-66375-25-3
Tylko umarli widzieli koniec wojny.
Platon
– 1 –
Dzisiejszego dnia miałem wyruszyć z Legionem Germanica, jednym z najlepszych legionów w ziemskiej historii. Właśnie wylądowaliśmy na Cancri-9, by wykonać rutynową misję eskortową. Przez całą odprawę żułem baton śniadaniowy, ale bez problemów dotarło do mnie, o co w zasadzie chodzi. Jakiś łuskowaty kosmita, który był w tych stronach księciem, potrzebował pocztu sztandarowego, żeby przeprowadzić go przez ulice największego miasta planety. Szkopuł w tym, że miejscowi byli w dość buntowniczym nastroju.
Misja zapowiadała się na bułkę z masłem, ktoś jednak się martwił, bo w przeciwnym razie nie wybuliłby kasy na najlepszą ochronę, jaką tylko da się kupić: ludzkich legionistów.
– Dobra, żołnierze – w słuchawkach rozległ się głos mojego centuriona. – Jeśli mają pojawić się kłopoty, pewnie spotkają nas w sektorze jedenastym. Za to nam płacą. Chcę podwoić pieszą ochronę przy aerowozie. Trzymajcie tłumy z dala… szczególnie te raptorowate jaszczury. Ani trochę nie podoba mi się sposób, w jaki ciągle ślinią kły.
Intuicja centuriona była wręcz legendarna, więc słuchaliśmy jego poleceń bez najmniejszych wątpliwości. Zostałem dowódcą drugiej drużyny. Wygoniłem ekipę z opancerzonego transportera piechoty i wybiegliśmy na ulice.
Po raz pierwszy dane mi było wyjść na powierzchnię Cancri-9. Budynki miały z pozoru losowe kształty i wyglądały jak bryłki białej gliny. Kolor roślinności stanowił mieszankę bujnej, jaskrawej zieleni i głębokiej purpury. Żółte i czerwone słońca zawieszone na nieboskłonie przypominały dwie olbrzymie, oślepiająco jasne tarcze. Bez hełmu i pancerza usmażyłbym się na skwarek. Miejscowa populacja Saurian była w stanie znieść niewiarygodne natężenie ciepła i promieniowania.
Moja drużyna zajęła pozycje tuż obok pojazdu jaszczurzego księcia. Trudno było nie kwestionować sensu jego wycieczki krajoznawczej przez sam środek wrogiego miasta, ale takie rozważania należało zostawić wyżej postawionym.
Wiedziałem, że tak naprawdę nie ma żadnej potrzeby szwendać się po tych wąskich, zatłoczonych uliczkach. Aerowóz księcia mógł przelecieć bezpiecznie nad nimi, a jeszcze lepiej – zupełnie ominąć całe miasto. Jednak ród rządzący chciał pokazać, że nie boi się rebeliantów. Pragnął zademonstrować, że książę może pozwolić sobie na beztroską przejażdżkę.
Jak dla mnie była to idiotyczna pokazówka, ale trepów nikt nie pytał o zdanie. Poza tym książę miał mnóstwo kredytów do roztrwonienia, a klient ma zawsze rację.
Gdy dotarliśmy do uliczki, która była jeszcze bardziej kręta i węższa niż inne, kolumna stanęła. Wszyscy obrócili głowy i zaczęli sterować przybliżeniem na wizjerach. Próbowali dostrzec, co się działo na przedzie – co nas zatrzymało.
Poprawiłem chwyt na karabinie. Dzięki układom przenoszenia nacisku mogłem wyczuć kolbę nawet przez grube na cal rękawice.
Nie patrzyłem w dal jak inni. Zamiast tego omiatałem wzrokiem drzwi, okna i boczne przejścia.
Tam. Na wiszącym ponad naszymi głowami balkonie stał obcy teropod, trzymając coś w krótkich przednich łapach. Co to było? Na tym właśnie polegał problem z misjami tego rodzaju: nie mieliśmy pojęcia, czy ten obcy stanowi zagrożenie, czy może robi po prostu zdjęcie dla swoich wnuków.
– Mamy jednego dino, prosto nad nami – zakomunikowałem na kanale drużyny.
Wszystkie okoliczne hełmy uniosły się. Kiedy dino zdał sobie sprawę, że został wykryty, rozpętało się prawdziwe piekło.
Saurianin otworzył ogień. Było to samobójcze posunięcie, ale może obudził się dziś w złym humorze. Otworzył paszczę, ukazując około pięciu setek zakrzywionych kłów, jednocześnie wystrzelił w dół kulę niebieskiego światła, która trafiła prosto w dach ochranianego przez nas aerowozu. Był to granat plazmowy. Jeszcze zanim kula energii dosięgła celu, poszatkowaliśmy agresora ogniem karabinów.
Było jednak za późno. Kula uderzyła w pojazd, który zatrząsł się i zabrzęczał. Szczęśliwie tarcze i pancerz zdołały uchronić go przed zniszczeniem. Chmura odłamków prysła prosto na nas, ale drużyna składała się z ciężkozbrojnych i mocne pancerze utrzymały nas przy życiu.
Spojrzałem na pojazd, by ocenić zniszczenia. Na dachu widniał wypalony ślad, a tarcza wyraźnie migotała w ostrym świetle dnia. Im jaśniejszy blask, tym mniejsza stabilność pola ochronnego tarczy. Wyglądało na to, że ta konkretna osłona potrzebowała teraz kilku minut, żeby dokonać rekalibracji i przywrócić właściwe pokrycie pola siłowego.
Pojazd miał też trudności z uniesieniem się w powietrze. Od razu zdałem sobie sprawę, że celem ataku nie było przebicie się przez tarczę, lecz powstrzymanie aerowozu przed ucieczką. Standardowe procedury operacyjne w takich sytuacjach były proste – przesyłka, tutaj w osobie księcia, miała opuścić zagrożony obszar i zostawić wojaków z tyłu, by odparli i sprzątnęli atakujących. Tyle że pojazd nie był w stanie wystartować.
Podobnie jak reszta drużyny, opadłem na jedno kolano, szukając jakiejkolwiek osłony. Szczęśliwie uliczki były zastawione wózkami i koszami na śmieci. Chociaż Saurianie zdołali stworzyć zaawansowaną cywilizację, ich miasta wyglądały jak coś rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Ulice nie były brukowane i zalegało na nich mnóstwo zapylonego śmiecia. Oparłem się o ceglany mur, przypominający w dotyku rozpalony piec. Po prawej stała jakaś mechaniczna riksza, a po lewej zobaczyłem stos glinianych urn w kształcie sześcianów. Poświęciłem chwilę, by wystrzelić jeszcze z tuzin jarzących się smug w teropoda leżącego na balkonie, tak na wszelki wypadek, gdyby wciąż miał siłę wstać.
Na dziesięć sekund zaległa cisza i ekipa mogła pomyśleć, że już po sprawie. Mój drużynowy bombardier nawet roześmiał się i rzucił coś o „stracie czasu”.
W tej samej chwili jakiś bydlak wystrzelił z przecznicy i zaszarżował na niego. Nie minęła sekunda, a opancerzony żołnierz tkwił w najeżonej zębami paszczy jak przyduży kęs hamburgera.
Molochy, pieszczotliwie zwane przez nas „bydlakami”, to bardziej wyrośnięte i głupsze teropody. Przypominają tyranozaury z ziemskiej prehistorii. To konie robocze tutejszej cywilizacji – pechowcy, którzy zostali zniewoleni przez mniejszych, bystrzejszych kuzynów.
Bydlak