Świat Stali. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Legion Nieśmiertelnych
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-24-6
Скачать книгу
większy i rozważałem, czy trochę się do niego nie pochylić, ale spasowałem. Uznałem, że rozróba w trakcie testów raczej mi się nie przysłuży.

      – Rekruci! – rozległ się nagle damski głos.

      Obróciłem się, zaskoczony. To ta primus – gdy zaczęła się zbliżać, zauważyłem, że przygląda się nam podejrzliwie.

      – Wy dwaj! Ściągacie? Możemy was za to natychmiast wyrzucić.

      – Nie, proszę pani – odparłem.

      – To jakiś wsiok, cholera wie z jakiego zadupia – oświadczył Carlos, wskazując mnie palcem. – Nie ma o niczym pojęcia i jest pewnie zbyt ograniczony, żeby oszukiwać.

      Spojrzałem na niego pochmurnie, ale trzymałem gębę na kłódkę. Primus obejrzała mnie z góry do dołu i odmaszerowała na miejsce. Rzuciła jeszcze przez ramię:

      – Macie się zamknąć i dokończyć profile.

      – Tak jest! – odparł Carlos z fałszywą ochotą.

      Zastosowałem się do słów primus. Pytania nie były trudne – tak po prawdzie były absurdalne. Gdyby zamknięto mnie w pomieszczeniu, które wypełnia się wodą, ale miałbym rozkaz, by tam pozostać, jak bym postąpił? Puknąłem palcem opcję C: Poszukałbym drogi ucieczki.

      Na ekranie pojawiło się kolejne pytanie. Kiedy stoję w kolejce w supermarkecie, czy zmieniam kasę, jeśli druga kolejka wygląda na krótszą? Prychnąłem. Opcja A: Tak.

      Pytania zdawały się ciągnąć bez końca. W przeciwieństwie do tego, co stwierdził Carlos, nie jestem żadnym tępakiem. Może i nie przykładałem się do bzdurnych testów czy bezsensownych zajęć w szkole, ale zdawałem sobie sprawę, że te pytania miały na celu określenie mojej osobowości. Z natury lubię przejmować inicjatywę, więc postawiłem na taki wydźwięk. Może zechcieliby przydzielić mi dowództwo nad drużyną albo przynajmniej wzięli mnie pod uwagę, myśląc o tym stanowisku.

      Gdy tylko skończyłem test, wstałem z krzesła. Carlos podniósł się dokładnie w tej samej ­chwili i łypnął na mnie, zaskoczony.

      – No co? – spytałem niewinnie, ale już dobrze wiedziałem, co kołacze mu się we łbie. Trochę mnie nie docenił i nie zdawał sobie sprawy, że przewyższam go o ponad głowę. Górowałem nad nim bezdyskusyjnie.

      – Nic takiego – odpowiedział prędko. – Po prostu zdziwiłem się, że już skończyłeś, po tej całej gadce szmatce.

      Razem ruszyliśmy w stronę wyjścia.

      – Łatwo poszło – stwierdziłem. – Uznałem, że chcą faceta, który nie będzie tchórzył. Odpowiadałem naturalnie, po prostu.

      Carlos spojrzał na mnie z przymrużonymi oczami i zaśmiał się pod nosem.

      – Dałeś się poznać jako prawdziwy przywódca narodu, co nie?

      – No pewnie. Kogo innego mieliby wybrać na dowódcę drużyny?

      Carlos śmiał się teraz w głos. Po ­chwili uświadomiłem sobie, że śmieje się ze mnie.

      – Ty przerośnięty debilu – wypalił. – Nie chcą ludzi, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Chcą takich, którzy wykonują rozkazy jak roboty. Będziesz miał szczęście, jak dostaniesz kontrakt na obsługę elektromopa!

      Spiorunowałem go wzrokiem i przysięgam, byłem o krok od przyłożenia mu tam, na miejscu. Jedynym, co mnie powstrzymało, była obecność primus. Widziałem, jak się nam przygląda. Śledziła wzrokiem wszystkich rekrutów opuszczających jej rewir. Jako że staliśmy akurat przy samym wyjściu, patrzyła prosto na nas.

      Chwilę później w pobliskiej tacce zabrzęczał mój srebrny krążek. Podniosłem go i wepchnąłem do kieszeni. Carlos zrobił to samo i odeszliśmy każdy w swoją stronę.

      Wyszedłem z grajdołka, gdzie odbywały się próby, prosto na rampy prowadzące na wyższe piętro, i ruszyłem w stronę punktów rekrutacyjnych. Zauważyłem, że nieopodal było stanowisko legionu Victrix, a zawsze podobał mi się ich emblemat ze smoczą głową. Zbliżyłem się i z powagą spojrzałem na dyżurnego żołnierza.

      – Proszę o rozpatrzenie mojego przyjęcia, sir – wyrecytowałem. Tym razem udało mi się nie namieszać, bo facet przy stanowisku miał rangę centuriona. Do nich należało się zwracać „sir”.

      Nie odezwał się. Wyciągnął przed siebie dłoń i zgiął palce, jakby chciał coś złapać. Prawie podałem mu rękę – nietrudno było o pomyłkę. W porę dotarło jednak do mnie, o co chodzi, i położyłem w oczekującej dłoni srebrny żeton.

      Wrzucił go do jakiejś szczeliny, po czym na jakieś pięć sekund utkwił wzrok w ekranie.

      – Nie. Następny!

      Zbaraniałem.

      – Przepraszam, sir? – podjąłem. – Mógłby mi pan powiedzieć, czy jest jakiś problem?

      – Ta – odparł. – Jest problem. Konkretnie ty nim jesteś. A teraz zmiataj stąd. Takich jak ty mamy tutaj na pęczki.

      W następnej kolejności udałem się do Germaniki, a potem do Żelaznych Orłów. Wszędzie wyglądało to z grubsza tak samo. Poświęcali jeden rzut oka na moje dane i odrzucali wniosek…

      Odszedłem od stanowisk zupełnie oszołomiony. Nic nie szło tak, jak się spodziewałem. Nagle facet taki jak ja, w końcu sprawny i z wykształceniem, nie zasługiwał nawet na jedno spojrzenie.

      Pomyślałem sobie: „No dobra, może i nie jestem najlepszy z najlepszych. Przyjmuję do wiadomości”. Na hali znajdowały się setki, a pewnie i tysiące rekrutów, a tylko dla nielicznych znajdzie się miejsce. Nadeszła pora pożegnać się z wybrednymi jednostkami i rozejrzeć się za mniej wymagającą grupą.

      Zszedłem niżej, ku stoiskom drugorzędnych legionów. Były to dobre, solidne ekipy, ale pozbawione blasku sławy.

      Ci także mnie nie chcieli.

      Po kilkunastu próbach odpuściłem sobie i stanąłem w miejscu, wpatrując się w spoczywający w dłoni srebrny krążek. Poczułem się kompletnie zagubiony. Rzuciłem na stos dosłownie wszystko, licząc, że mi się tu powiedzie. Wyprowadziłem się z domu, sprzedałem wszystkie swoje rzeczy.

      Co takiego skrywał ten dysk, co tak im się nie podobało? Czy to koleś od robotów tak mnie uwalił? A może poszło o ten psychotest? Może ten mały gnojek Carlos miał rację? Czy naprawdę szukali tylko bezmyślnych zabójców?

      Podniosłem głowę i spojrzałem na majaczący w górze przeszklony sufit. Niebo było już pomarańczowe. Zbliżał się zachód słońca. Spędziłem tu cały dzień, a w nagrodę dostałem tylko ostrego kopa w dupę od wszystkich jak leci.

      Zdegustowany, poczłapałem z powrotem na górę i stanąłem przed drzwiami, które wpuściły mnie tutaj długie godziny temu. Specjalista Ville wciąż tkwił na stanowisku. Wydawał się niezmiernie zaabsorbowany swoim stukiem – ekranem nadrukowanym na przedramieniu. Nieustannie wystukiwał coś na nim palcami, ale gdy tylko się zbliżyłem, opuścił rękaw i wyprężył się jak struna.

      Przyjrzał mi się uważnie, a po ­chwili błysk w jego oku zdradził, że mnie rozpoznał.

      – Popłynąłeś, co? – spytał.

      – Dzisiaj nie poszło – stwierdziłem, przybierając pełen determinacji wyraz twarzy.

      Wyciągnął ku mnie dłoń.

      – Potrzebne mi twoje dane.

      – Po co?

      – Żetony idą do recyklingu.

      Mina natychmiast mi zrzedła.