W końcu w mojej głowie zarysował się pewien plan. Skoro wykonywał jedynie poprzeczne pchnięcia na wstępnie ustalonej wysokości, może trzeba spróbować prześlizgnąć się dołem?
Poczekałem, aż machina podejdzie bliżej. W ostatniej chwili padłem na podłogę i zamachnąłem się w górę, by trafić broń robota.
Plan zadziałał. Zaczynałem już przyzwyczajać się do tego błysku, bzyczenia i stukania wycofujących się płetwiastych metalowych stóp.
Poderwałem się z ziemi i przybrałem bojową pozę na ugiętych nogach, z bronią w gotowości. Mój oddech stał się wyraźnie cięższy. Ile razy miałem jeszcze przechytrzyć to pieprzone żelastwo?
Na moich oczach robot uległ nagłej przemianie. Teraz śledził mnie z wyraźną inteligencją, poruszając się niczym myśliwy tropiący zwierzynę.
Spróbowałem uskoczyć w bok i zanurkować nisko. Oba posunięcia nie zdały się na nic. Mosiężna gałka wieńcząca jego miecz podążała za mną z nieubłaganą precyzją. Broń nieustannie mierzyła prosto w mój tors. Robot ruszył w moją stronę. Nie był już ograniczony do pojedynczej formy ataku.
„To jest to” – pomyślałem. Warknąłem i ruszyłem w stronę metalowego ustrojstwa. Nie chciałem, żeby dorwało mnie pod ścianą bez możliwości ucieczki.
Robot wyszedł mi na spotkanie. Spróbowałem ciąć w jego klingę, chybiłem, po czym pchnąłem mieczem w samego robota. Maszyna delikatnie zakręciła swoją bronią, unikając zetknięcia z moją. Nagle pchnęła ostrze prosto w moją stronę.
Próbowałem się wykręcić, by uniknąć kuli, ale zdołała drasnąć mój lewy bark. Usłyszałem trzaśnięcie, a moje ciało przeszyła paraliżująca iskra bólu. Zrobiło mi się niedobrze.
Wylądowałem na kolanach. Robot opuścił broń i ruszył z powrotem na pozycję startową.
Wściekły, zamachnąłem się za nim mieczem. Nie celowałem w nogi ani broń – trafiłem za to w przewód zasilający, sterczący z jego prawej stopy.
Rozległ się trzask, a po nim pojawił się obłok niebieskawego dymu. Robot zesztywniał i stanął. Następnie zaczął się przechylać, z początku powoli, aż wreszcie runął na podłogę twarzą naprzód. Podniosłem się z trudem i zacząłem pocierać obolałe ramię, szczerząc zęby na widok żelaznego wraku.
Drzwi za moimi plecami otworzyły się ze zgrzytem. W przejściu stanął specjalista technik i spojrzał na mnie z zaciśniętymi zębami.
– Nie wiesz, że nie wolno walić po przewodach zasilających, kleksie? – huknął na mnie.
– Przepraszam, specjalisto Feldman – odpowiedziałem głośno, rzucając okiem na jego identyfikator. – Nie udzielono mi żadnych instrukcji.
– Wypierniczaj stąd!
Mamrocząc złowrogo, przepchnął się obok mnie i zaczął grzebać przy robocie, który teraz przypominał bezładny stos drucianych wieszaków. Nie było mi żal ani jednego, ani drugiego.
Na zewnątrz czekał drugi specjalista – dziewczyna. Była niska, naprawdę śliczna, a jej piegowate usta wykrzywiał cierpki grymas. Zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół.
– Wysokiś – stwierdziła – a do tego stuknięty.
Wręczyła mi mój srebrny krążek. Podziękowałem.
– Przestań rozwalać sprzęty, kleksie – upomniała mnie. – Legiony krzywo na to patrzą. Żaden primus nie będzie chciał żołnierza, który niszczy wyposażenie.
Przytaknąłem, starając się wyglądać na szczerze skruszonego. Chyba mi się nie udało.
– Dlaczego wciąż nazywacie mnie kleksem? – spytałem, gdy już się odwracała.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem, unosząc wysoko brwi.
– Nie wiesz? Nikt z twojej rodziny jeszcze nie służył?
Pokręciłem głową.
Uśmiechnęła się, ale nie był to sympatyczny uśmiech.
– Ale masz świadomość, że będziesz skakał ze statków, prawda?
Przytaknąłem. Standardową metodą wprowadzania do walki sił naziemnych był zrzut z kosmosu na powierzchnię wrogiej planety. Odbywało się to przy użyciu kapsuł desantowych, maleńkich lądowników, które spadały z orbity niczym bomby.
– Widziałem nagrania – potwierdziłem.
– No, a jak ci się wydaje, co się dzieje z nowym rekrutem, który dostaje ataku paniki podczas pierwszego skoku?
Rozważałem to przez dłuższy moment, a specjalistka zostawiła mnie samego, chichocząc pod nosem.
W końcu do mnie dotarło…
Kleks.
Po badaniach lekarskich i próbach sprawnościowych przyszła pora na psychologów. U nich czekało mnie więcej testów – tym razem pisemnych. Te też odbywały się pod okiem specjalistów, mieszanego zespołu technicznych i biosów. Spośród nich wyróżniała się pewna kobieta. Nosiła naszywki, jakich jeszcze nigdy nie widziałem.
Trąciłem w ramię niskiego, smagłego współkandydata, który siedział obok mnie.
– Kto to taki? – spytałem.
Facet rzucił mi ponure spojrzenie, po czym zerknął we wskazanym kierunku. Miał masywne ramiona i nogi, a do tego burzę ciemnych kręconych włosów. Z miejsca zdałem sobie sprawę, że nie lubi, jak się go dotyka.
– Carlos – odparł. – Jestem Carlos Ortiz.
– Dobra, Carlos, wiesz, kim jest ta kobieta?
– Nie mam pojęcia. Ale ma słoneczną odznakę, a to znaczy, że jest primusem. – Natychmiast utkwił wzrok z powrotem w swoim ekranie.
Ta wiadomość zrobiła na mnie spore wrażenie. Stała przede mną prawdziwa oficer, i to nie byle adiunkt – primus! Stała niemal na szczycie struktury dowodzenia legionu. Jedynym stopniem wyższym od primusa był trybun – oznaczał szychę, która dowodzi całą jednostką.
Zmrużyłem oczy, próbując dojrzeć oznaczenie jej legionu. W końcu udało mi się wypatrzyć okrąg z przebiegającą przez niego serią wyplatanych linii. Sporo ludzi tutaj nosiło takie oznaczenia.
– Co to za legion? To godło w kształcie globu? Nie poznaję go.
Carlos znów podniósł wzrok znad swojego testu, wyraźnie zniecierpliwiony. Obydwaj przebijaliśmy się właśnie przez baterię głupawych pytań o to, co zrobilibyśmy w danej sytuacji albo co nam się podoba, a co nie. Umierałem już z nudów.
– Słuchaj, ten test jest na czas. Czy ty w ogóle chcesz, żeby cię przyjęli?
Wzruszyłem ramionami.
– Na moje oko przy żadnym pytaniu nie ma ani jednej złej odpowiedzi. Jakoś się nie martwię.
– Zawsze jest jakaś zła odpowiedź, wierz mi.
– Dobra, dobra. Tylko mi powiedz, z jakiego legionu jest ta primus.
Carlos przyjrzał się jej ponownie, po czym prychnął.
– To nie