Świat Stali. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Legion Nieśmiertelnych
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-24-6
Скачать книгу

      To wszystko zmieniło się tego dnia, gdy zdecydowałem się odwiedzić Izbę Werbunkową. Od lat bawiłem się grami o legionach i, jak każdy dzieciak, we własnym mniemaniu byłem gotowy na prawdziwą walkę.

      Dla każdego pełnoletniego Ziemianina Izba Werbunkowa była czymś na kształt legendy. W szkole średniej koledzy rozprawiali o Izbie tonem pełnym brawury i nonszalancji. Każdy był przekonany, że przeszedłby kwalifikacje, żeby dołączyć do najlepszych z najlepszych. Dzieciaki ze szkoły zarzekały się, że mogą trafić do każdego z kosmicznych legionów, jaki im się przyśni – jeśli tylko im się zechce.

      Wszyscy przechwalali się, że dołączą do Żelaznych Orłów, Germaniki czy nawet Victrix. Te owiane sławą oddziały miały wręcz błagać nas o podpisanie kon­traktu.

      W ostatniej klasie rozmowa robiła się nieco poważniejsza, mniej było lekceważenia i przechwałek. Większość z nas nadal nie przyznawała się, że nie mamy dość jaj, żeby dołączyć do któregoś z legionów. Zamiast tego zaczynaliśmy zachwalać nasze plany budowania kariery w księgowości, biotechnologii albo – najczęściej – świet­laną przyszłość, jaka czekała nas w bliżej nieokreślonym biznesie. Nie wyruszaliśmy w kosmos, bo szkoda na to zachodu. Wcale nie było tam tak wspaniale, a tak po prawdzie, nawet nie mieliśmy ochoty lecieć.

      Po ukończeniu szkoły średniej następowało nieuchronne zderzenie z rzeczywistością. Przeważająca część młodzieży z całego świata wracała do swoich dziecięcych pokoi, by uświadomić sobie, że jest biedna i pozbawiona perspektyw na pracę. Z czasem znajdowaliśmy jakąś marną fuchę albo udawało się nam przeczołgać przez studia na uczelni, a niektórzy lądowali na bruku, wykopani z domów. Prawda jest taka, że ostatnio bardzo trudno było o sensowne zajęcie. Przeciętny absolwent szkoły średniej wkraczał w życie z bagażem w postaci przeszło miliona kredytów długu. Z takim stanem konta tylko wybrańcy ­mogli pozwolić sobie na college.

      Ja należałem do tych nielicznych szczęśliwców, którzy mieli szansę uczęszczać na miejscową uczelnię. Rzecz jasna, zupełnie tego nie doceniałem. Traktowałem to jako swojego rodzaju unik, sposób, żeby rodzice przestali się mnie czepiać. Moje oceny w szkole średniej były słabe, ale udało mi się ją skończyć dzięki postawie rodziców, którzy nigdy nie pozwolili mi zgnuśnieć do reszty, zamkniętemu w pętli całodziennej gry w koszykówkę i całonocnych sesji przy komputerze. Ich wspaniałomyślna dyscyplina rozciągała się również na mój college, dzięki czemu zaliczyłem trzy pierwsze lata.

      Byłem na dobrej drodze ku dyplomowi z informatyki, jadąc na trójkach i czwórkach z niezbyt imponującą średnią, kiedy trafił do nas ten niespodziewany mail. Ale teraz to już historia.

      Żegnając się ze mną, tata powiedział jedno:

      – Tylko nie wyląduj na permach, synu.

      „Permy” i „permazgon” to slangowe określenia na „permanentną śmierć” – tak oficjalnie nazywano stan, którego chciałby uniknąć każdy wojak we wszechświecie. Chociaż nasza medycyna i techniki rekonstrukcyjne były o niebo lepsze niż kiedyś, usterka albo inny ekstremalny przypadek mogły sprawić, że człowiek umierał naprawdę – i na zawsze.

      Westchnąłem i przewróciłem oczami.

      – Nic mi nie będzie. Z tego, co słyszę, coś takiego nie zdarza się prawie nigdy.

      Odpowiedział mi stanowczym spojrzeniem.

      – Plotki i reportaże lubią kłamać. Po prostu uważaj na siebie.

      – No pewnie – powiedziałem i przytuliłem ich ostatni raz na pożegnanie. – Nie martwcie się.

      Sprzedałem moją maszynę do gier i oddałem rodzicom pieniądze, żeby choć trochę zrekompensować im cały ten bajzel, który ściągałem na ich głowy przez ostatnie dwadzieścia lat. W końcu wybrałem się koleją powietrzną do olbrzymiej Izby Werbunkowej w Newark.

      Rodzice opowiadali mi, że w czasach ich młodości Newark nie należało do najprzyjemniejszych miast na północnym wschodzie Stanów. Po wyjściu z pociągu musiałem stwierdzić, że od tamtej pory sytuacja raczej nie uległa poprawie. Po ulicach przemykały targane wiatrem kłęby śmieci. Wszyscy ludzie, których mijałem po drodze, spoglądali na mnie nieprzychylnym wzrokiem. Kryła się w nim jakby bezinteresowna nienawiść, tyleż do mnie, co do własnego losu.

      Na szczęście nie wyglądałem na mięczaka, więc nikt nie próbował ze mną zaczynać, a od celu dzieliło mnie raptem kilka przecznic.

      Tablice kierujące mnie w stronę Izby Werbunkowej pozostawiały niezatarte wrażenie. Były pełne krzykliwych kolorów oraz półnagich męskich i damskich postaci w zapraszających pozach. Zobaczyłem błyskające karabinki laserowe, padające trupem potwory, a potem jeszcze więcej uroczych ludzi przemieszanych z tematycznymi zdjęciami gwiazd, mgławic i pokrytych zielenią planet.

      Może i jestem młody, ale dobrze wiem, kiedy próbują mi coś wcisnąć. Zauważyłem, że okoliczni mieszkańcy też nie dawali się nabrać. Rzadko unosili wzrok, by spojrzeć na te olbrzymie, odpicowane hologramy.

      W końcu wziąłem głęboki oddech, mocno ścisnąłem uchwyt sportowej torby i przyłożyłem dłoń do panelu przy drzwiach Izby.

      Po ­chwili z upaćkanego, spękanego ekranu wyłoniła się moja podobizna. Zaraz potem ukazały się moje podstawowe dane.

      James McGill, włosy piaskowy blond, oczy niebieskie. Dwadzieścia dwa lata i dokładnie dwa metry wzrostu.

      W przeciwieństwie do większości kolegów nie dźwigałem zbędnych kilogramów. Zawdzięczałem to bardziej dobrym genom i koszykówce niż jakiejś szczególnej wstrzemięźliwości w kwestii jedzenia.

      Dałem sobie spokój z dalszą lekturą. Chwilę później zamek wreszcie szczęknął i drzwi otworzyły się, zapraszając mnie do środka.

      Wszedłem do Izby Werbunkowej przy akompaniamencie zatrzaskiwanych drzwi i powracającej na miejsce zasuwy.

      – 2 –

      Świadomość, że przynajmniej wpuszczono mnie do Izby, dodała mi nieco otuchy. Gdybym był niepełnoletni, miał założoną policyjną kartotekę albo został oznaczony w medycznej bazie danych jako cherlawy, drzwi pozostałyby zamknięte. Ten wstępny odsiew to naprawdę niezły pomysł. Żaden legion nie marnował ­chwili na kandydata niespełniającego podstawowych wymogów.

      Gdy człowiek zderzył się z panującym na zewnątrz brudem i nędzą, wnętrze Izby robiło wielkie wrażenie. Przede wszystkim było ogromne – rozmiarem dorównywało co najmniej stadionowi piłkarskiemu. Ściany wznosiły się tak wysoko, że sufit majaczył niewyraźnie nad moją głową. Dach wykonano ze szkła, a autorolety ustawiono tak, by wpuszczały ożywczy blask słońca. Temperatura wewnątrz była wręcz idealna, przynosiła ulgę po zetknięciu z panującym za drzwiami letnim zaduchem.

      Ruszyłem w dół marmurowych schodów. Całe wnętrze wypełniał niesamowity hałas. W zasięgu wzroku miałem chyba z tysiąc osób, jak nie więcej.

      W ścianach tkwiły rzędy stanowisk rekrutacyjnych. Nad każdym z nich widniał emblemat tego czy innego legionu. Próby odbywały się na otwartej przestrzeni pomiędzy, tyle wiedziałem. Wypełniały ją kręgi sparingowe, boksy medyczne i niezliczona rzesza błąkających się między nimi kandydatów.

      – Hej, młody – rzucił do mnie jakiś facet w szarym kombinezonie. Miał czapkę z obrazem globu, co oznaczało, że był legionistą. Znałem wiele symboli, ale nie byłem w stanie stwierdzić, do którego legionu należał.

      – Sir? – odparłem bez wahania. Postanowiłem zawczasu mówić do wszystkich „sir”, choćby po to, by weszło mi to w nawyk.

      Pokręcił