Świat Stali. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Legion Nieśmiertelnych
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-24-6
Скачать книгу
materiałów nadających się wręcz doskonale do budowy statków i innych konstrukcji. W przeciwieństwie do takiej Ziemi, dysponującej zaledwie garstką najemnych legionów, Saurianie ­mogli sobie pozwolić na szastanie kredytami.

      Po zapoznaniu się z kilkoma artykułami technicznymi wyłączyłem stuka i powiedziałem sobie, że to bez znaczenia, dlaczego tu jestem. Jedyne, co się liczyło, to że miałem zaraz wylądować na płonącej stercie kamieni, krążącej wokół podwójnej gwiazdy. Sam zrzut przyprawiał o zgrozę. Ćwiczyliśmy to już wiele razy, podobnie jak manewry w zerowej grawitacji, ale zdawałem sobie sprawę, że prawdziwy lot na pewno będzie wyglądał inaczej.

      To był mój pierwszy zrzut, pierwsza bitwa i w ogóle pierwsza wojna. Myślałem, że się zesram.

      – Legioniści, kontrola systemów! – zawołał weteran Harris, maszerując przed szeregiem.

      Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, w jego oczach ujrzałem całą głębię uczucia, jakim mnie darzył. Nie zatrzymując się, ruszył dalej sprawdzać zapięcie siłowe i zamki magnetyczne.

      Znajdowaliśmy się już na barce. Plan był prosty: transportowce miały wytoczyć się spod „Corvusa” i wejść w atmosferę. Gdy znajdziemy się poniżej orbity, zostaniemy zrzuceni w kapsułach.

      Wszyscy dookoła zaczęli stukać w swoje interfejsy i poruszać opancerzonymi kończynami. Jakiś koleś z siedzenia obok przywalił mi wystającym z ramienia przegubem. Nie bolało zbyt mocno, ale miałem na sobie tylko inteligentny mundur, a nie trzy centymetry stali. Samo wrażenie wystarczyło, żebym się wzdrygnął.

      – Sorry, kleksie – zwrócił się do mnie ochrypłym głosem. – Nie chciałem cię nastraszyć.

      Rzuciłem okiem na jego ramię. Identyfikator i oznaka stopnia wskazywały, że miałem zaszczyt ze specjalistą Sargonem. Na belkach Sargona widniał emblemat z armatą, był więc bombardierem. Ale tego samego mogłem się domyślić, po prostu przyglądając się jego wyposażeniu. Podniósł się i ściągnął z górnej półki olbrzymi złożony cylinder. Była to broń nazywana pieszczotliwie „rzygaczem” – ciężkie działo plazmowe, które w sumie przypominałoby wyrzutnię rakietową, gdyby ta wymagała pilnej diety.

      Sięgając po broń, bardzo pieczołowicie umieścił swój pancerny tyłek centralnie przed moją twarzą. Walnąłem go z siłą wystarczającą, by zostawić srebrzystą szramę na jego wypolerowanym pancerzu. Na szczęście moje kostki osłaniały stalowe rękawice, a nie tylko tkanina.

      – Sorry – rzuciłem niewinnie.

      Sargon wrócił na miejsce z rzygaczem w dłoniach, zaśmiewając się w głos, a ja zająłem się czynnym ignorowaniem jego rechotu. Byłem nazywany kleksem już niezliczoną ilość razy, od kiedy opuściłem Ziemię. Każdy nowy rekrut musiał do tego przywyknąć. Jedyny sposób, by pokazać swoją wartość, to opanować panikę podczas lotu i nie zostać mokrą plamą na powierzchni pierwszego obcego świata. Najwyraźniej zdarzało się to dość często.

      Wróciłem do sprawdzania osprzętu. Stuknąłem wierzch lewego nadgarstka osłoniętymi siatką palcami. Jedno po drugim zapaliły się na nim kolejne zielone światła. Tlen, zasilanie, broń – wszystko w porządku.

      Znikąd wychynął znów weteran Harris i tym razem zawisł wprost nade mną. Jak wszyscy ludzie jego pokroju, był wielki, głośny i zdeterminowany, żeby upupić wszystkich żółtodziobów podczas pierwszego zrzutu.

      – Pokaż lampy, McGill!

      Posłusznie obróciłem nadgarstek w jego stronę. Z trudem wyjrzał zza swojej przyłbicy. W pełnym rynsztunku desantowym odczytanie wskaźników drugiego żołnierza to prawdziwa sztuka, ale dał sobie radę.

      Mój kombinezon nie był opancerzony, ale nie przypominał też lichych białych skafandrów jak u zeszłowiecznego astronauty. Bardziej wyglądało to tak, jakbym założył grubą, sztywną tkaninę, pokrytą folią aluminiową.

      Otaczający mnie ciężkozbrojni byli zakuci w metalowe skorupy z zaokrąglonymi, obrotowymi przegubami na barkach i łokciach. Zazdrościłem im wypasionego sprzętu.

      – Ha – mruknął weteran Harris, gdy już odczytał moje parametry. – Możesz lecieć, kleksie.

      – Dziękuję za troskę, weteranie!

      Harris prychnął, pokręcił głową i oddalił się, chrzęszcząc zbroją. Obydwaj nie mieliśmy złudzeń, że zapomni, jak przyjął na klatę pół tuzina drzazg z mojego karabinu, a broń spoczywająca właśnie w moich dłoniach pewnie doskonale przywoływała wspomnienia.

      Gdy tylko zniknął za załomem, minąwszy rząd siedzeń, statek ogarnęły gwałtowne drgawki. Zauważyłem, że siedzący obok bombardier rozgląda się niespokojnie.

      – To tylko strzały z myśliwców – odparłem z bezczelnym uśmiechem. – Nie zamocz pancerza, bo zardzewieje. A to własność legionu.

      Zupełnie nie wiem dlaczego, ale wyraźnie się wkurzył. Spotkałem się z tym już wiele razy. Kleksy były obiektem niekończących się docinków i wszyscy oczekiwali, że będziemy to cierpliwie znosić. I tak też robiłem, ale zawsze starałem się przy tym nie pozostawać im dłużny, gdy tylko nadarzyła się okazja. Większość starszych stopniem doprowadzało to do furii.

      – Gówno wiesz – oświadczył Sargon stanowczym tonem. – Prawdziwe nerwy są właśnie teraz.

      – Czemu? – spytałem.

      – Słuchaj no, McGill… A co to w ogóle za nazwisko? Jesteś jakimś Szkotem czy co?

      – Jestem z Georgii.

      – Dobra, wali mnie to. Słuchaj, chcesz przeżyć swój pierwszy skok?

      – Takie miałem plany.

      – W takim razie wypierniczaj z barki jak najszybciej. Nie będzie schodziła całkiem na dół, wyrzucą nas nad celem. Ale to dobrze. Najlepsza i najszybsza droga prosto na permy zaczyna się właśnie tu i teraz. Na tę barkę zgrano wszystkie twoje dane. Jak chcesz wrócić z tej kampanii w jednym kawałku albo żeby cię wskrzesili, ta łajba nie może pierdolnąć z tobą na pokładzie.

      Zmarszczyłem czoło w zamyśleniu. Wyglądało na to, że słyszę wreszcie jakieś konkrety. Tyle że nie miałem pewności, czy w nie wierzyć, biorąc pod uwagę źródło tych rewelacji. Nie przywykłem do takich rozmów. Może realność tego, co mog­ło nas spotkać przez najbliższe kilka minut, skłoniła bombardiera do udzielania mi porad?

      – A co, jak już dotrzemy na powierzchnię? – drążyłem.

      – Wtedy wszystko jest przesyłane automatycznie do kwatery polowej. Od tamtej ­chwili dużo trudniej będzie wylądować na permach.

      Permanentna śmierć. To właśnie tego wszyscy się obawiali. W moim szczęśliwym legionie nikomu z pozoru nie przeszkadzała myśl, by dać się poszatkować w służbie Ziemi. Ale z permazgonem było inaczej. Żadnego wskrzeszania, żadnej rekonstrukcji – to była śmierć w starym stylu, na wieki wieków, amen.

      Statek znów wpadł w konwulsje i tym razem pojawiła się też nowa atrakcja. Z zaokrąglonego metalowego sufitu nad naszymi głowami wystrzelił obłok pary. Przez ułamek sekundy buchała do środka, po czym równie nagle zniknęła, wessana przez ukazującą się naszym oczom dziurę.

      – Dekompresja! – wrzasnął bombardier z siedzenia obok. – Wszyscy, uszczelnić kombinezony!

      Sargon połączył się z weteranem Harrisem i zgłosił trafienie. To musiał być wielki odłamek, nie było innej opcji. Skrzywiłem się, teraz już naprawdę zmartwiony. To nie powinno mieć miejsca. O niczym podobnym nie było mowy na odprawie.

      Podniosłem wzrok na dziurę, a moje systemy komputerowe samoczynnie wzięły