– Otrzymaliśmy stąd sygnał SOS, gdy robiliśmy przelot nad Atlantykiem – zauważył Gideon. – Najwyraźniej mają radio.
– To tylko zautomatyzowany system. Jakieś stare barachło.
Znów zaległo milczenie. Dija Udin stwierdził, że finał tego spotkania nie będzie niczym przyjemnym. Najwyraźniej wbrew temu, co o nich sądził, ci ludzie byli gotowi zaryzykować, byleby wykonać wyrok.
Przygotował się, by strzelić do Ellyse. Tyle powinno wystarczyć, by stracili rezon.
Hans-Dietrich drgnął. Nieznacznie, ale wystarczająco, żeby Dija Udin odczytał jego intencje. Szybko też pomiarkował, co się wydarzyło. Gerling został wysłany przez rosyjską pułkownik, by upewnić się, że Jaccard nie skrewi.
Trudno, stwierdził w duchu Alhassan. Chciał załatwić to po dobroci, ale nie zostawili mu wyboru.
Wymierzył w głowę Ellyse.
11
Nozomi uniosła oczy w momencie, gdy Dija Udin na nią spojrzał. Był to wzrok, który mówił więcej niż milion słów. Zdążyła tylko zaczerpnąć tchu, nim uświadomiła sobie, co zamierza przeciwnik.
Zanim jednak zdążył wcielić plan w życie, stojący za nim tubylec wziął sprawy w swoje ręce. Zamachnął się kawałkiem metalu, a potem przywalił Alhassanowi prosto w tył głowy. Dija Udin poleciał w przód i padł na ziemię jak kłoda.
Ellyse znieruchomiała. Patrzyła na bezwładnie leżącego skazańca.
– Co, do cholery… – odezwał się Gideon.
– Nie szukamy zwady – powiedział ten, którego Dija Udin nazwał McAllisterem. Wyszedł przed szereg, wyraźnie zmęczony. – Wiemy, że ten człowiek czymś wam zawinił.
Jaccard również ruszył naprzód.
– Śmierć waszego towarzysza jest dla nas wielką tragedią – zapewnił starzec. – Nie sądziliśmy, że przybył tu w pokoju. Byliśmy przekonani, że wahadłowiec został przysłany przez Amalgamat.
Ellyse dotknęła dłoni Håkona, a następnie powoli się podniosła.
– Wybaczcie nam ten tragiczny błąd – dodał przywódca, patrząc na nią. Nozomi spuściła wzrok i dostrzegła, że włosy Alhassana zabarwiły się na czerwono. Krew rozlała się po piasku, który łapczywie przyjął wilgoć.
– Oddajemy tego człowieka w wasze ręce – ciągnął McAllister, wskazując na powalonego obcego. – Przyjmijcie to, proszę, jako gest dobrej woli.
Ellyse skinęła głową. Z jakiegoś powodu to, co mówił ten starzec, budziło ufność. Loïc stanął przed nim, a potem wyciągnął do niego dłoń. Tubylec zastanawiał się przez moment, jakby nie znał tego zwyczaju, zaraz jednak ujął jego prawicę.
Jaccard odetchnął z ulgą i obejrzał się na resztę.
– Zostańcie tu – polecił. – Załadujcie Dija Udina do promu i porządnie go unieruchomcie. Ja dowiem się, czym jest ten Amalgamat i co tu się wydarzyło.
– Obawiam się, że ten człowiek mówił prawdę – odparł szybko McAllister. – Nie wiemy wiele ani na temat Poprzedniego Świata, ani naszych oprawców.
– W porządku. Powiecie mi tyle, ile wiecie.
Major oddalił się ze starcem, a reszta załogantów wykonała jego rozkaz. Potem Ellyse wyciągnęła czarny worek i z pomocą Gideona umieściła w nim ciało Lindberga. Ułożyli go w tylnej części promu, po czym przez kilka chwil milczeli.
Jaccard wrócił bez dobrych wieści. Nie udało mu się dowiedzieć, co wydarzyło się na Ziemi, a o Amalgamacie wyspiarze wiedzieli jedynie tyle, że należy być mu posłusznym.
– Obawiam się, że to tyle, jeśli chodzi o Tristan da Cunha – zakończył.
– A te maski? – zapytała Sang. – Na co im one?
– Pomagają w oddychaniu. Mieszkańcy cierpią na przewlekłą astmę spowodowaną mutacją uteroglobiny.
– Są jeszcze inne wyspy – zauważył Gideon. – I skoro już trochę wiemy, powinniśmy je zbadać.
– Nie teraz.
Główny mechanik kiwnął głową.
– Wracamy na Kennedy’ego, potem będziemy zastanawiać się, co należy zrobić. Ostatecznie zresztą decyzja należeć będzie do pułkownik Romanienko.
Zasiedli na swoich miejscach i Hallford rozpoczął procedurę odcumowania z nadbrzeża. Tubylcy stali na baczność, przywodząc na myśl komitet pożegnalny. Po chwili prom zaczął się oddalać, a następnie obrócił się i przyspieszył.
– Zastanawiam się nad tym, co pan powiedział, majorze – rzekła Ellyse, chcąc zająć czymś myśli.
– To znaczy?
– Że decyzja należy do pułkownik.
– To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
– Nie wydaje mi się – odparła z przekonaniem Nozomi. – Waga wszystkich decyzji w sprawie ISS Challenger jest zbyt duża, by kłaść ją na barki hierarchii służbowej. Musimy ustanowić komitet, wybrać przedstawicieli i…
– W wojsku nie ma miejsca na demokrację, Ellyse.
– Nie mówię o wojsku, ale o ludzkości – odparła stanowczo. – Ci, którzy przetrwali na powierzchni planety, mają takie samo prawo do decydowania o zarodkach, jak my. To, na jakich fundamentach zbudujemy nową kolonię, zdeterminuje losy świata.
Spojrzał na nią niepewnie. Mówiła cicho, bez energii, ale jednocześnie sprawiała wrażenie, jakby rozmowa na ten temat pozwalała jej nie pogrążyć się w marazmie.
– Proponujesz bunt i niesubordynację.
– Proponuję przejrzenie na oczy – poprawiła go. – Nie stać już nas na to, by funkcjonować jak niegdyś. Musimy zebrać wszystkich, którzy przeżyli, a potem wspólnie podjąć decyzję co do naszej przyszłości. Począwszy od tego, gdzie posadzimy Challengera, bo tam powstanie stolica nowej Ziemi.
Nie odezwał się, ale wiedziała, że musiał snuć podobne rozważania. Jak zapewne każdy z nich, w mniejszym lub większym stopniu.
– Czas zacząć myśleć o przyszłości – dodała, oglądając się na czarny worek.
Po chwili Ellyse uznała, że milczenie Jaccarda powinna potraktować jako poparcie swoich słów. Inaczej major zabrałby głos.
– Omówimy to, jak tylko wszyscy zbierzemy się w jednym miejscu – dorzuciła jeszcze.
Loïc spojrzał na Hansa-Dietricha, ale porucznik nadal jakby znajdował się w innym świecie. Hallford poderwał wahadłowiec, rozbryzgując za nimi spienione fale. Ustawił kurs na Kennedy’ego, a potem opuścił swoje stanowisko.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał go Jaccard.
– Muszę sprawdzić konchę.
Wziął obie części i usiadł na miejscu dla pasażerów. Nozomi natychmiast do niego dołączyła. Obserwowała, jak z pietyzmem bada zniszczenia. Wyraz jego twarzy nie świadczył o niczym dobrym.
Dotarli na orbitę w milczeniu, po czym prom na autopilocie zadokował do okrętu.
– Przykro mi, Ellyse – odezwał się główny mechanik. – Alhassan miał rację. To nie do naprawy.
Wszyscy