– Zapomnij o tym, Paul. Popełnił błąd, to wszystko.
– Razem z Jerrym wypiliśmy całą butelkę whisky. Nie mógłbym tego wieczoru uwodzić żadnej laski, nawet gdybym bardzo chciał.
– Już dość, Paul.
Usiadł na różowej kanapie obok Katie i delikatnie pogładził ja po policzku.
– Kocham tylko jedną kobietę. Tylko ciebie.
– Co się z tobą dzieje, Paul. Mógłbyś mi powiedzieć?
– Nic się ze mną nie dzieje, Katie. Po prostu staram się znów stanąć na nogi. Czy możesz dać mi szansę, na miłość boską?
– Przez cały czas daję ci szansę. Ale co się stało z naszym szczęściem, Paul?
Miał jej coś odpowiedzieć, ale akurat zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i usłyszała głos Liama Fennessy’ego. Odniosła wrażenie, że rozmawia z nią, stojąc przy bardzo ruchliwym skrzyżowaniu.
– Miałem telefon od Eugene’a Ó Béary. Twierdzi, że ktoś chce z nami porozmawiać. W niedzielę o trzeciej po południu w Blackpool.
– W porządku. Nie zasugerował ci, o co chodzi?
– Nie. Był bardzo tajemniczy.
Katie odłożyła słuchawkę. Popatrzyła na Paula, a on wytrzymał jej spojrzenie. Jego wzrok nie wyrażał niczego poza buntowniczym pytaniem: no i co? A tak bardzo pragnęła, żeby tchnął w nią trochę nadziei. Chciała, żeby powiedział, że wciąż mogą się kochać, jeśli tylko spróbują. Paul jednak sięgnął jedynie po whisky, wytargał za uszy Sierżanta i milczał.
Rozdział 8
Kiedy dwaj murarze wysadzili ją z samochodu na moście przy Angler’s Rest, po drodze do Blarney, szare niebo jeszcze pociemniało, a na drogę zaczęły padać wielkie krople deszczu. Murarze pomachali do niej, kierowca kilkakrotnie nacisnął klakson i auto odjechało na zachód, w kierunku Dripsey. Przeszła przez jezdnię, stanęła na poboczu i uniosła kciuk.
Wiatr rozwiewał jej długie, jasne włosy wymykające się spod wełnianej czapki zrobionej na drutach. Była wysoka, miała wysportowaną sylwetkę i kalifornijską opaleniznę w kolorze miodu. Tego dnia włożyła granatową kurtkę, niebieskie dżinsy i buty Timberlanda, ulubione obuwie autostopowiczów. Miała ze sobą wypakowany plecak.
W zwiedzaniu Irlandii autostopem była jakaś magia. Planowała tę podróż przez osiemnaście miesięcy. Siadywała na werandzie domu rodziców w Santa Barbara i ślęczała nad fotografiami ginących we mgle zielonych gór, surowych plaż i malowniczych pubów o frontowych ścianach w kolorze malin, zawsze zastawionych rowerami. Większość tych obrazków ujrzała już na żywo. Stanęła na skałach na Ring of Kerry i patrzyła na pastelowo turkusowe morze, tańczyła przy celtyckiej muzyce w małych barach mających zaledwie jedną salkę, chodziła wzdłuż brzegów Shannon i Lee, brodząc po kolana w mokrej trawie.
Teraz była w drodze do zamku w Blarney, kilkanaście kilometrów na północny zachód od Cork. Zamierzała zrobić to, co powinien uczynić w Irlandii każdy szanujący się turysta: pocałować Kamień z Blarney.
Stała z wyciągniętą ręką dopiero od pięciu minut, gdy na poboczu zatrzymał się czarny mercedes. Kierowca nie wyłączył silnika, czekając, aż dziewczyna się zbliży. Samochód miał błyszczącą, wypolerowaną maskę, jednak jego boki i bagażnik pokryte były grubą warstwą ciemnego błota. Podbiegła do niego i otworzyła drzwi po stronie pasażera.
– Przepraszam, czy jedzie pan przez Blarney?
– Blarney? – powtórzył. – Zabiorę cię wszędzie, dokądkolwiek twoje serce sobie zażyczy.
– Muszę się dostać tylko do Blarney.
– A więc właśnie tam cię zawiozę.
Wskoczyła na miejsce obok kierowcy. W samochodzie było nieskazitelnie czysto i pachniało skórą z tapicerki.
– Mam nadzieję, że nie zboczy pan przeze mnie z drogi – powiedziała, rzucając plecak na tylne siedzenie.
– Oczywiście, że nie. To ja jestem drogą.
Niespiesznie ruszyli w kierunku Blarney. Mimo że była dopiero trzecia po południu, dzień niespodziewanie stał się tak ciemny i ponury, że kierowca musiał włączyć światła. W zasięgu wzroku nie było żadnego innego samochodu, a po obu stronach szosy rosły rozłożyste zielone drzewa.
– Jesteś Amerykanką? – zapytał.
– Tak, ale o irlandzkich korzeniach. Nazywam się Fiona Kelly, mieszkam w Santa Barbara w Kalifornii. Mój prapradziadek pochodził z Cork i w tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku wyemigrował do Nowego Jorku.
– A zatem na nowo odkrywasz swoje pochodzenie?
– Zawsze tego pragnęłam, choć właściwie nie wiem dlaczego. Moi rodzice nigdy tutaj nie byli, a ja dwa lub trzy lata temu obejrzałam program o Irlandii na kanale Discovery i, chyba pan zrozumie, w tej samej chwili, w której ujrzałam te góry i bajecznie zielone łąki…
– Tak, wiem. Mówi się, że każdy, kto pochodzi z Irlandii, powinien tu powrócić, żeby wypowiedzieć swe ostatnie słowa. In articulo vel periculo mortis. Widzisz, kiedy będziesz tutaj umierać, twojej ostatniej prośby o rozgrzeszenie będzie mógł wysłuchać w Irlandii każdy ksiądz, nawet wyrzucony z Kościoła lub odszczepieniec, nawet jeśli będziesz miała na sumieniu grzechy śmiertelne, które mogą odpuszczać tylko duchowni ważniacy.
– Proszę, proszę. Dużo pan o tym wie. A może jest pan księdzem?
– Nie. – Uśmiechnął się. – Nie jestem księdzem. Ale dużo o tym wiem, jak to ujęłaś.
Nagle rozpadał się ulewny deszcz. Kierowca zwolnił, lecz chociaż wycieraczki szybko zbierały wodę z przedniej szyby, Fiona nie widziała drogi przed maską samochodu.
– Może powinniśmy przeczekać na poboczu? – zasugerowała niepewnie.
– Och, nie, nie ma takiej potrzeby. Wszystko jest w porządku. Już prawie jesteśmy na miejscu.
Wytężyła wzrok, nie była jednak w stanie wypatrzyć znaku z napisem Blarney.
– Muszę pocałować Kamień z Blarney. Obiecałam to tacie.
– Oczywiście. Każdy, kto przyjeżdża do Cork, musi pocałować Kamień z Blarney. Dzięki temu otrzymuje się dar wymowy.
Ulewa zaczęła w końcu słabnąć i kierowca wyłączył wycieraczki. Niespodziewanie zza chmur wyłoniło się bladozłote słońce.
– Mówi się, że nie mamy w Irlandii klimatu, a tylko pogodę – odezwał się kierowca.
Ostro skręcił w lewo, w stromą błotnistą drogę. Znak na poboczu wskazywał, że kieruje się ku przedszkolu w Sheehan.
– To chyba nie jest droga do Blarney? – zdziwiła się Fiona.
– Nie, to skrót. Szybciej będziemy na miejscu.
– Nie, wcale nie. Nie wierzę panu. Niech pan natychmiast stanie, chcę wysiąść.
– Nie bądź śmieszna. Stąd do Blarney jest niecały kilometr.
– W takim razie przejdę tę odległość, dobrze? Chcę wysiąść.
– Chyba się nie przestraszyłaś, co?
– Nie, wcale nie. Ale chcę wysiąść.