Była najpotężniejszą czarodziejką, jaka kiedykolwiek urodziła się w mieście. Jej władza trwała ponad piętnaście stuleci. Z pomocą swojego daru powinna być w stanie wysadzić te drzwi albo roztrzaskać kamienne ściany, lecz czarodzieje dawno temu obwarowali je ochronnymi zaklęciami. Powierzchnie pokrywały ryty run neutralizujące każdy jej magiczny atak – tak jak symbole wypalone na zwierzętach czy morazeth.
Pomyślała przelotnie o wiernej Adessie i wiedziała, że morazeth znajdzie i zabije godnego pogardy Maxima, jak jej rozkazała. Thora żałowała, że nie może być świadkiem egzekucji, bo jej nienawiść do męża przewyższała nawet gniew z powodu tego, że popadła w niełaskę i stała się więźniarką. Była zdecydowana powrócić na należne jej miejsce w Ildakarze, zanim Adessa przyniesie głowę Maxima.
Samotna w ciemnej celi mocniej zacisnęła pięść, wyczuła w mroku drogę aż do ściany, gdzie przez malutkie, zakratowane okienko w drzwiach sączyła się słabiutka szarawa poświata. Nawet tunele nie były oświetlone, bo nikt tutaj nie chciał marnować drewna czy magii transferentnej na palące się pochodnie. Ciemność była elementem kary nałożonej na Thorę, lecz ona odmawiała uznania tego za karę. Mrok był teraz jej przyjacielem, mogła w nim rozmyślać nad swoją sytuacją i układać plany.
Przycisnęła dłoń do zimnego, gładkiego kamienia. Wyczuła śluzowate żyjące w mroku algi, lecz odczucie było nieostre, bo nerwy wciąż miała przytępione. Jej niegdyś tak wrażliwe palce były niezdarne, kiedy wiodła nimi po powierzchni; mocno zacisnęła pięść i uderzyła w kamienny blok, jak na wpół spetryfikowani żołnierze generała Utrosa tłukli w zewnętrzne mury.
Poprzez stłumiony odgłos uderzenia poczuła nikłe echo bólu. Zaciekawiona, uderzyła drugą dłonią, mocniej; lecz solidne bloki się trzymały, loch był zabezpieczony jak należy. Ostatni raz uderzyła knykciami i cofnęła się. Gdyby była w pełni człowiekiem, poraniłaby sobie ręce do krwi, ale czuła w nich tylko tępe pulsowanie; ani ścianie, ani sobie nie wyrządziła szkody.
Musi się stąd wydostać. Ildakar upadnie bez niej.
Maxim był odpowiedzialny za obecne wrzenie, lecz winiła też zdradzieckich członków dumy, którzy ją obalili, rzucili na nią czar petryfikacji; a zwłaszcza tę wścibską Nicci, która była katalizatorem tego ogromnego zamętu. Nicci wraz z towarzyszącym jej pozbawionym mocy czarodziejem przybyli do Ildakaru, szukając pomocy, przekonując, że są tylko zwykłymi wędrowcami z wieściami z imperium D’Hary, lecz Thora od początku ich podejrzewała. Tak naprawdę Nicci chciała zostać władczynią, przywłaszczyć sobie Ildakar.
Teraz czarodziejka ze świata zewnętrznego miała miasto, a Thora była zamknięta w lochu, lecz Nicci i reszta mieli przeciwko sobie niezwyciężoną armię z przeszłości. Thora wiedziała, że część miasta pozostała jej wierna. W ciemnościach wyobrażała sobie wspaniałe budowle, tarasowe ogrody, sady i gaje oliwne, które sama stworzyła. Cóż za wspaniałe, doskonałe miasto.
Zarumieniła się z gniewu. Na Opiekuna, jakże by chciała, żeby Nicci i inni zdrajcy przegrali i zginęli straszną śmiercią! Znowu zaczęła bezskutecznie tłuc w ścianę.
Obeszła celę i natrafiła na niską kamienną ławę z odłamanym narożnikiem. Poszarpane brzegi przez stulecia wygładziły niespokojne, spocone i pewnie skrwawione palce innych więźniów.
Władczyni miała wąską kibić, delikatne rysy i smukłe, zgrabne ramiona. Nigdy nie uważała się za słabą, ale w konfrontacji z wrogiem nigdy nie zdawała się na walkę wręcz. Chociaż teraz ciało miała ociężałe od utrzymujących się efektów skamienienia, nadal czuła płonący w sercu dar. Wyciągnęła rękę i przyzwała magię, zapalając mały płomyk, który pojawił się nad wnętrzem dłoni niczym świeczuszka.
Radosny płomyczek był jak iskra nadziei, rzucał na ściany żółtawy poblask. Teraz mogła zobaczyć detale swojego ciasnego więzienia i dostrzegła runy zaklęć wokół drzwi. Chociaż wiedziała, że to na nic, przyzwała silniejszy żar i cisnęła nim w ścianę, ale płomienie tylko po niej spłynęły, zamieniając śluz alg w cuchnącą plamę. Ogień rykoszetował od jednej ściany do drugiej. Thora drgnęła, kiedy płomienie i w nią uderzyły, lecz jej stwardniała skóra ją ochroniła, a ogień w końcu wygasł do matowego poblasku.
Thora ze zdumieniem rozmasowała ramiona tam, gdzie dotknęły ich płomienie. Poczuła mrowienie, zobaczyła ślad po oparzeniu na szarobiałej skórze, ale go starła. Nic się jej nie stało – celi też nie. To na nic. Nie wydostanie się, choćby mieszkańcy Ildakaru pragnęli, żeby ich uratowała.
Przez następną godzinę nienawidziła Maxima za to, co zrobił; za jego zamiar zwrócenia niewolników przeciwko miastu, które ich hołubiło i w zamian oczekiwało tylko ich oddania. Jak ci słabi ludzie narzekali na niesprawiedliwość i harówkę, nie dostrzegając, że ona sama wycierpiała dla Ildakaru więcej niż którykolwiek z nich! Nikt nie był bardziej niż Thora świadomy bolesnej ceny dobrobytu. Niewolnicy pewnie i mieli obolałe ciała, niektórzy nawet płacili życiem – lecz czymże była utrata paru istnień wobec budowy cywilizacji trwającej tysiąclecia? Gardziła tymi, którzy nie chcieli się poświęcić dla większego dobra Ildakaru. Ona z pewnością wszystko by oddała.
Maxim podkopał podstawy jej wspaniałej społeczności. Dawno temu go kochała, a teraz nie mogła pojąć, czemu była taka głupia. Byłaż po prostu młoda i naiwna, wiedziona pożądaniem i namiętnością? Przez wieki dzielenia z nim – a potem z innymi – łoża Thora się nauczyła, że pożądanie można z łatwością zaspokoić, ani nie oddając serca, ani nie tracąc rozsądku. Zmarnowała na Maxima najlepsze lata młodości; pozwalała mu się oszukiwać, dowiadywała się o tym i wybaczała mu. Zamieniła serce w kamień na długo przed czarem petryfikacyjnym, uświadomiwszy sobie, jak niewiele był wart jej mąż. Lecz wódz-czarodziej był zbyt potężny, żeby się go pozbyć, i zatrzymała go jako męża tylko z nazwy, figuranta.
Teraz zdała sobie sprawę, że mogła przeceniać jego moc. Była pełna podziwu dla czaru petryfikacji, jaki rzucił, walnie się przyczyniła do wielkich krwawych czarów, które dały całun nieśmiertelności. Mogłaby to zrobić sama. Nie potrzebowała go.
Nie było wątpliwości, że dar Maxima słabnie, skoro kamienna armia się wybudziła. Nic dziwnego, że uciekł. Lecz może i jej dar zanikał. Całun nieśmiertelności zanikał latami. Była gotowa rzucić ostateczne krwawe czary, żeby go na stałe przywrócić. Lecz czy faktycznie byłby trwały?
Podstawy magii się zmieniły, fundamentalne prawa świata odmieniły się w niezrozumiały dla niej sposób. Nicci to wyjaśniła, chociaż Thora nie całkiem wierzyła w jej opowieść o tym, co zrobił Richard Rahl. Utros i jego armia naprawdę się jednak obudzili, a i ona sama otrząsnęła się z czaru petryfikacyjnego. Tak, wiele się zmieniło, a ona powinna to obrócić na swoją korzyść.
Maxim nie potrzebował magii, żeby rozniecić tę swoją rewolucję wśród łatwowiernych niższych warstw, spuścić te bezrozumne zwierzęta, ludzkie zwierzęta, ze smyczy, żeby zniszczyły miasto. Rebelianci poszli za nim, radując się szalonym marzeniem, na które nie zasłużyli.
Wezbrały w niej gniew i frustracja. Thorę znowu poniosła złość; rozpostarła palce i cisnęła o ścianę magiczny wstrząs, był niczym wściekły mastif uderzający o boki klatki – lecz runy zaklęć odparły jej atak i magia po prostu się rozwiała.
Thora dała za wygraną i pozwoliła, żeby ogienek w jej dłoniach zgasł. Uchwyciła się wyszczerbionej kamiennej ławy i znowu wsłuchiwała w dźwięczącą ciszę.
Ciemność sprawiała, że czas wlókł się nieskończenie i nie wiedziała, jak długo czekała, zanim zobaczyła, że mrok w korytarzu przed