Ci dwaj strażnicy najwyraźniej byli zbuntowanymi niewolnikami, a teraz czuli się ważni w nienależących się im uniformach. Pierwszy z nich popatrzył na Thorę z głodnym uśmieszkiem i powiedział płaskim głosem, który kazał jej wątpić w zakres jego słownictwa:
– Znowuśmy do ciebie przyszli, władczyni. Samotnaś? Możesz sobie być troszkie kamienna, ale twoja skóra jest całkiem gładka. Jak ci rozłożym nogi, to będziesz miękka i mokra tam, gdzie trza?
– Wątpię, żebyście mieli dość siły, żeby to sprawdzić – odcięła się.
Drugi strażnik zarechotał.
– A może powinnam ci zmiażdżyć miękkiego malutkiego członka jak pomiędzy kamieniami? – ciągnęła.
Gburowaty strażnik szukał słów, udowadniając, że faktycznie ma ubogie słownictwo.
Drugi trzymał tacę z twardym chlebem, kubkiem wody i miseczką jakiejś papki.
– Przynieślim ci jedzenie, ale jak oblężenie potrwa dłużej, to będziem musieli obciąć więźniom przydział.
Thora nie była głodna. Chociaż strażnicy już trzeci raz przynieśli jej posiłek, nie chciało się jej jeść ani pić. Mogła wcale nie pić, a jedzenie tylko zalegało ciężarem w żołądku. Kiedy strażnik się zbliżył, wytrąciła mu tacę z rąk, twardą pięścią rozłupując ją na pół. Cofnęli się, nie wiedząc, co robić, a rozbite naczynia zadzwoniły o podłogę celi.
– Nie chcę żadnych racji – oznajmiła. – Chcę odzyskać wolność.
– Tego nie możemy ci dać, władczyni – powiedział drugi strażnik.
Ten pierwszy, wciąż jeszcze urażony jej docinkami, mruknął:
– Zostawim cię samom ze sobom. I z ciemnościom. I szczurami. – Nabzdyczył się. – Będziesz se mogła o mnie śnić.
Drugi spojrzał na nią szyderczo.
– Wolałem, kiedy byłaś posągiem w wieży. To było dla ciebie odpowiednie. – Rzucił okiem na rozbitą tacę i naczynia. – Żadnych więcej racji dla ciebie. Zachowamy żywność dla dobrych ludzi.
Strażnicy, sapnąwszy z wysiłku, zamknęli drzwi. Klucze obróciły się w zamku i rygiel znowu wsunął się na miejsce. Wetknęli belkę w uchwyty.
Odeszli, gasząc za sobą pochodnie. Thora siedziała w ciemnościach na kamiennej ławie. Wyciągnęła rękę i przywołała magiczny ogień, bawiąc się płomykiem tańczącym nad jej dłonią.
ROZDZIAŁ 19
Bannon obserwował wrogich żołnierzy, bezpieczny za wysokimi murami. Chciał walczyć, chciał coś zrobić, ale jakżeż nawet całe miasto mogłoby stawić czoło tak przeogromnej armii?
Jednak największy stres wywołała u niego noc rewolty i straszliwe okoliczności, które doprowadziły do wybuchu przemocy. Pomyślał o podstępnych młodych mężczyznach, twierdzących, że są jego przyjaciółmi. Fałszywi przyjaciele! Ciężko przeżył to, co mu zrobiono. Amos, Jed i Brock oddali go morazeth i nie kiwnęli palcem, żeby go uratować; nawet nie powiedzieli Nicci i Nathanowi, kiedy go porwano i zawleczono do pieczar przy arenie. Tak, przeżył tę próbę – naznaczony bliznami i nawet silniejszy – ale jak przyjaciele mogli mu to zrobić?
Odpowiedź sama się narzucała: nigdy nie byli jego przyjaciółmi.
Kiedy Lila niedawno z nim ćwiczyła, nalegała, żeby odłożył na bok urazy. Aby Ildakar przetrwał ten kryzys, nie powinien być wewnętrznie rozdarty. Armia oblężnicza była dostatecznie groźna, żeby wymusić na nich puszczenie w niepamięć tych zaszłości.
Ale Jed i Brock… postępowali nikczemnie. Pod przewodem Amosa wzięli młodego i naiwnego cudzoziemca pod swoje skrzydła, żeby pokazać mu miasto – ale zrobili to tylko po to, żeby go wykpić, oszukać. Lecz Bannon nie był zwykłym łatwowiernym głupcem.
Teraz przypasał miecz i umocnił się, wiedząc, że dłużej nie może tego unikać. Czas stanąć twarzą w twarz z tamtymi i sprawić, żeby pojęli, co zrobili.
Zacisnął palce na oplecionej rzemieniem rękojeści Niepokonanego, przedramiona mu nabrzmiały i poczuł własne twarde mięśnie, które wzmocniły się od walki wręcz, zapasów, władania bronią. Bannon był równie silny sercem i umysłem.
Wyszedł z willi i ruszył do siedziby gildii garbarzy i lorda Orona, najnowszego członka dumy i ojca Brocka. Nie zwracał uwagi na gęste winorośle na wąskich terasach na stromych stokach ani na sady karłowatych drzewek owocowych. Nieliczni robotnicy zrywali winne grona, jabłka i oliwki. Po rewolcie większość prac po prostu zarzucono. Wyzwoleni niewolnicy byli zacietrzewieni i wielu odmawiało wypełniania obowiązków.
Niech dla odmiany szlachetnie urodzeni zdzierają sobie ręce, zbierając plony.
Inni jednakże rozumieli, że jeśli miasto ma przetrwać oblężenie, będzie mu potrzebna cała żywność, jaką potrafi wytworzyć. Byli niewolnicy umarliby z głodu równie szybko jak szlachetnie urodzeni. Ci, którzy wrócili do pracy, zrobili to z własnej woli, z poczucia obowiązku, a nie pod przymusem. Przynajmniej ich rodziny będą miały co jeść.
Bannon był ubrany zwyczajnie, bo źle się czuł w obszytej futrem pelerynie i bufiastych spodniach będących w Ildakarze szczytem mody. Pomimo wielu przygód dalej myślał o sobie jako o chłopaku z farmy na wyspie Chiriyi. To się nigdy nie zmieni.
Amos, Jed i Brock uważali go za gorszego, ale i tak ciągali po przybytkach jedwabistych yaxen, próbując go namówić, żeby razem z nimi cieszył się kurtyzanami. Początkowo był przekonany, że z niego drwią, ale może naprawdę chcieli, żeby Bannon się do nich upodobnił. Jedwabiste yaxeny były kobietami stworzonymi i wyszkolonymi wyłącznie ku rozkoszy klientów jako piękne ciała. Prawdopodobnie nie potrafiły myśleć i nie miały wyższych uczuć, ale Bannon im współczuł.
Amos najgorzej traktował jedwabistą yaxenę Melody. W noc rebelii zgwałcił ją i pobił, lecz na koniec mu odpłaciła – odłamkiem rozbitego lustra podcięła mu gardło. Tej samej nocy siedem innych jedwabistych yaxen zabiło swoich brutalnych klientów. Potem na powrót stały się potulne i ustępliwe; nie wyparły się swoich zbrodni, biernie je zaakceptowały. Bannon nie był pewien, czy przy całym tym zamieszaniu w Ildakarze kiedykolwiek za nie odpowiedzą. Sprawiedliwość została wymierzona – na swój sposób. Nie mógł też nie myśleć o tym, jak ojciec pobił i zamordował jego matkę.
Lecz Jed i Brock nie odpowiedzieli za to, co mu zrobili, nigdy się nie przyznali do swego postępku. Czy w ogóle tego żałowali?
Bannon zbliżył się do siedziby Orona, połączonej z długim budynkiem gospodarczym, w którym gildia garbarzy prowadziła swoją działalność. Zebrał w sobie całą siłę, jakiej nabrał od opuszczenia Chiriyi i przyłączenia się do Nicci i Nathana w ich długiej podróży. Chociaż nie wiedział, czego właściwie oczekuje od Jeda i Brocka, musiał coś zrobić dla samego siebie.
Nikt nie zareagował, kiedy uderzył w mały mosiężny gong przy wejściu. Słysząc ze środka jakieś odgłosy, ostrożnie pchnął drzwi i ze zdumieniem ujrzał kilku służących rozwalonych w wygodnych fotelach i na kanapie.
– Wybaczcie. Nie słyszeliście gongu?
Służący uśmiechnęli się szyderczo. Mężczyzna w średnim wieku, rozłożony na kanapie, podparł się