Nie trzeba być psychologiem, by stwierdzić, że jest w tym nieco rodzinnych legend, które – prawdziwe czy nie – zaszczepiły w nim przekonanie o istnieniu groźnych obcych żywiących niebezpieczne zamiary. Wpływ na jego dzieciństwo miały plany ojca, który pragnął go posłać do seminarium duchownego. Starszy Höss był gorliwym katolikiem, służył niegdyś jako żołnierz w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Był handlowcem i często wyjeżdżał, później jednak przeniósł się z rodziną do Mannheim i częściej był na miejscu. Spędzając więcej czasu z synem, wpajał mu zasady religijne i opowiadał o działaniach misjonarzy w Afryce. Wywarło to oczekiwany skutek: „Byłem przekonany, że na pewno zostanę misjonarzem i potem podążę w najciemniejszy zakątek Afryki” (s. 39) – wspominał Höss. „Nauczono mnie, że podstawowym moim obowiązkiem jest być pomocnym wszędzie, gdzie tylko jest to konieczne” (s. 40).
Jak można się było spodziewać, nastąpił moment zniechęcenia do religii, który Höss opisywał tak, jakby miał on wyjaśniać wszystkie jego późniejsze wybory życiowe. Gdy miał 13 lat, „niechcący” zepchnął jednego z kolegów ze schodów w szkole; chłopiec złamał nogę w kostce. Höss tłumaczył to sobie, że z tych schodów spadały wcześniej setki uczniów i że to tylko pech sprawił, iż jego kolega poważniej się pokiereszował. Niemniej jednak natychmiast poszedł do spowiedzi, by się „dokładnie i szczerze” (s. 41) wyspowiadać ze swego uczynku. Spowiednik był przyjacielem ojca; tego samego wieczoru gościł u Hössów i wszystko opowiedział ojcu. Następnego dnia ojciec ukarał chłopca za to, że nie powiedział mu o całym wydarzeniu.
Młodszy Höss był wstrząśnięty z powodu „niesłychanego nadużycia zaufania” ze strony spowiednika; jak zauważył, jednym z filarów katolicyzmu jest to, że księżom pod żadnym pozorem nie wolno zdradzać tego, co słyszą w konfesjonałach. „Moje zaufanie do świętego stanu kapłańskiego zostało zniweczone” (s. 42) – pisał. Jego ojciec zmarł rok później. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, Höss mimo młodego wieku pragnął wziąć udział w walkach. Zaciągnął się w tajemnicy w wieku 16 lat i wkrótce został wysłany do Turcji, a następnie do Iraku. W swym pierwszym starciu z oddziałami brytyjskimi i indyjskimi przyznał się, że ogarnęły go „przerażenie i niesamowita trwoga” (s. 44), gdy przyglądał się bezsilnie, jak jego koledzy padają od kul. Gdy jednak indyjscy żołnierze podeszli bliżej, przełamał swój strach i zastrzelił jednego z nich. „Mój pierwszy zabity!” (s. 45) – napisał, sygnalizując wykrzyknikiem swą dumę. Zapisał, że już nigdy więcej nie czuł takiego strachu w obliczu śmierci.
Gdyby nie fakt, że wszystko to opisał masowy morderca, w historii tej nie byłoby nic niezwykłego. I właśnie o to chodzi. Höss przedstawiał siebie jako zwykłego nastolatka, który musiał szybko wydorośleć, ponieważ znalazł się na froncie, gdzie został dwukrotnie ranny. Jego rany sprawiły także, że musiał opuścić gardę, pokonać swój nabyty we wczesnym dzieciństwie instynkt tłumienia „wszelkich objawów czułości”. Opiekująca się nim pielęgniarka początkowo krępowała go tym, że „delikatnie go głaskała” (s. 47). Potem jednak coś się zmieniło. „Spojrzałem na kobietę innymi oczyma. To uczucie było dla mnie cudownym, niesłychanym przeżyciem we wszystkich jego stopniach aż do cielesnego zespolenia, do którego mnie ona doprowadziła” (s. 47). Jak pisał, „wpadłem w zaczarowany krąg miłości”.
Höss przyznał się, że samodzielnie nigdy nie „znalazłby w sobie tyle odwagi”, by rozpocząć romans, i że wywarło to ogromny wpływ na jego sposób myślenia. To „przeżycie, pełne delikatności i wdzięku, było dla mnie wytyczną w mym całym późniejszym życiu – pisał. – Nigdy nie mogłem o tych sprawach mówić w sposób trywialny, stosunek płciowy bez najserdeczniejszej sympatii stał się dla mnie czymś nie do pomyślenia. W ten sposób ustrzegłem się również miłostek i domów publicznych” (s. 47).
Tak jak w większości swych relacji, Höss po prostu ignorował wszystko, co sprzeciwiało się malowanemu przezeń obrazowi samego siebie. W Auschwitz zaczął zwracać szczególną uwagę na austriacką więźniarkę, Eleonore Hodys, krawcową schwytaną na fałszowaniu dokumentów166. Gdy pracowała w jego willi, zaskoczył ją, całując ją w usta; ta przerażona zamknęła się w łazience. Wkrótce trafiła do bloku karnego. Unikając własnych strażników, Höss zaczął odwiedzać ją w celi; początkowo opierała mu się, w końcu jednak uległa. Gdy zaszła w ciążę, przeniesiono ją do ciemnej, ciasnej celi w piwnicy, gdzie była przetrzymywana naga i niemal bez jedzenia. Gdy ją w końcu zwolniono, była w szóstym miesiącu ciąży; na polecenie komendanta lekarz dokonał aborcji.
We wspomnieniach Hössa nie znajdziemy o tym rzecz jasna ani słowa. Spoglądając wstecz w oczekiwaniu na egzekucję, trzymał się opowieści o swym dojrzewaniu, w której przedstawiał siebie jako człowieka zasad, a nawet nieco staroświeckiego romantyka. Dumnie wspominał, że jako ledwie osiemnastolatek dowodził żołnierzami będącymi po trzydziestce i że został odznaczony Krzyżem Żelaznym I Klasy. „Zmężniałem zewnętrznie i dojrzałem wewnętrznie znacznie ponad swoje lata” (s. 47) – wspominał.
Gdy walczył na wojnie, zmarła jego matka. Zamieszkał z ocalałymi krewnymi, w tym z wujem, który stał się jego opiekunem i wciąż naciskał, by Höss został księdzem. Ten jednak wyrzekł się wszelkiego spadku po rodzicach i „pełen oburzenia” (s. 49) opuścił rodzinę i postanowił wstąpić do jednego z Freikorpsów (Korpusów Ochotniczych) – paramilitarnych formacji głoszących, że bronią honoru pokonanego kraju – działającego w krajach bałtyckich. „Mogłem już sam przebijać się przez życie” (s. 49) – pisał. Jego nowi towarzysze broni, tak jak on, byli tymi, „którzy nie potrafili już przystosować się do mieszczańskiego trybu życia” (s. 50). W 1922 r. wstąpił do NSDAP; jak pisał o sobie: „Byłem członkiem partii przekonanym o słuszności celów partii i zgadzałem się z nimi” (s. 66).
Gotów był także zrobić wszystko dla wymierzania sprawiedliwości na modłę Freikorpsu. „Każda zdrada była karana śmiercią. Tylu zdrajców zostało zgładzonych!” (s. 51) – pisał. Mimo że był to okres zamętu, gdy liczne zabójstwa polityczne nigdy nie zostały ukarane, władze skazały Hössa za udział w jednym z takich zabójstw z 1923 r., na 10 lat ciężkich robót. Höss nie żałował swego czynu. Był „głęboko przekonany, że ten zdrajca zasłużył na śmierć” (s. 51).
Pisał, ewidentnie się żaląc, że „odsiadywanie kary w pruskim więzieniu nie było wówczas bynajmniej pobytem w miejscu wypoczynkowym” (s. 53). Skarżył się na ścisły regulamin i surowe kary za jakiekolwiek odstępstwa. Nawet po tym, jak kierował Auschwitz i służył w innych obozach, nigdy mu nie przyszło do głowy, że panujące w więzieniu warunki były bez porównania lepsze od tego, co musieli znosić jego więźniowie.
Innym godnym uwagi aspektem relacji Hössa jest jego zniesmaczenie – i poczucie wyższości moralnej – wobec pozostałych więźniów. Twierdził, że słyszał, jak jeden z więźniów przechwalał się, że zabił ciężarną kobietę i służącą siekierą, po czym uciszył czwórkę płaczących dzieci, rozbijając ich główki o ścianę. „Opowiadał o tej haniebnej zbrodni, używając tak ordynarnych, bezczelnych wyrażeń, że najchętniej udusiłbym go” (s. 54) – twierdził, prezentując swój humanitaryzm. Jeśli chodzi o ogólną masę więźniów, „kara nie obciążała ich duchowo” (s. 57). Równie pogardliwie traktował swych strażników, którzy „im bardziej byli prymitywni, tym bardziej samowolnie wyżywali się w rozkoszy władzy”.
Wciąż użalając się nad sobą i uważając się za wyższego moralnie, w roku 1928 Höss opuścił więzienie dzięki amnestii. NSDAP miała wkrótce skorzystać na kryzysie, jaki dotknął większość Niemców