Poczułem ssanie w piersiach.
– Tak – powtórzył lekarz – nie ma potrzeby się leczyć. Trzeba pana tylko odżywiać i myć. Powinien pan leżeć, leżeć i jeść. Co prawda nasze materace to nie to, co pierzyna, ale z panem nie będzie tak źle. Trzeba się często przewracać z boku na bok i nie będzie odleżyn. Poleży pan dwa miesiące, a potem to już wiosna.
Lekarz uśmiechnął się. Oczywiście, że odczuwałem radość. Jakżeby nie. Całe dwa miesiące! Brakowało mi jednak siły, aby wyrazić tę radość. Trzymałem się rękami taboretu i milczałem. Lekarz coś tam zapisał w historii choroby.
– Proszę iść.
Powróciłem do sali. Spałem i jadłem. Po upływie tygodnia chodziłem chwiejnym nieco krokiem po sali, po korytarzu, po innych salach. Odszukiwałem ludzi przeżuwających, przełykających, zaglądałem im w usta, czym bowiem więcej odpoczywałem, tym bardziej chciało mi się jeść.
W szpitalu, podobnie jak w łagrze, nie dawano łyżek. Bez widelca i noża nauczyliśmy się obchodzić jeszcze w więzieniu śledczym. Od dawna przyuczeni byliśmy do przyjmowania pożywienia „przez burtę”, bez łyżki; ani zupa, ani kasza nigdy nie były tak gęste, żeby potrzebna była łyżka. Palec, skórka od chleba i język doczyszczały dno kociołka lub miski bez względu na głębokość. Poszukiwałem przeżuwających i pragnąłem ich widzieć. Była to prawdziwa, władająca mną potrzeba. Andriej Michajłowicz znał to uczucie.
W nocy rozbudził mnie sanitariusz. Salę wypełniały zwykłe odgłosy szpitala w nocy: chrypienie, stękanie, rozmowy przez sen, kaszel; wszystko to mieszało się, tworząc swoistą symfonię, jeśli z takich dźwięków można ułożyć symfonię. Niech tylko ktoś zaprowadzi mnie z zawiązanymi oczami w takie miejsce, natychmiast rozpoznam łagrowy szpital.
Na parapecie – lampa, blaszane naczynko napełnione jakimś olejem (byle nie tranem!), z dymiącym knotem skręconym z waty. Przypuszczalnie nie było jeszcze zbyt późno. Nasza noc zaczynała się po „capstrzyku”, o godzinie dziewiątej wieczorem i zasypialiśmy od razu, jakoś dziwnie, byle nieco rozgrzały się nogi i ręce.
– Andriej Michajłowicz wzywają – powiedział sanitariusz. – To Koziołek, on cię zaprowadzi.
Chory nazwany Koziołkiem stał przede mną. Podszedłem do blaszanej umywalki, obmyłem się i wróciwszy do sali, wytarłem twarz i ręce o powłoczkę. Na całą salę liczącą trzydzieści osób był tylko jeden ogromny ręcznik ze starego pasiastego materaca i wydawano go tylko rano. Andriej Michajłowicz mieszkał przy szpitalu, w jednej z maleńkich salek przy końcu budynku; kładziono tam chorych pooperacyjnych. Zapukałem do drzwi i wszedłem. Na stole leżały odsunięte na bok książki. Były dla mnie obce, nieprzyjazne i niepotrzebne. Obok książek stał czajnik, dwa blaszane kubki i miska napełniona jakąś kaszą…
– Nie chciałby pan zagrać w domino? – spytał Andriej Michajłowicz, przyjaźnie mi się przyglądając… – Jeżeli ma pan czas.
Nienawidzę domina. Jest to najbardziej nudna, najbardziej bezmyślna i głupia gra. Ciekawsze jest lotto, nie mówiąc o kartach, jakiejkolwiek grze w karty. Najlepsze byłyby szachy lub chociażby warcaby; popatrzyłem z ukosa na szafę, czy nie widać tam szachownicy, ale niestety nie było. Nie mogłem jednak obrazić Andrieja Michajłowicza odmową. Powinienem go rozerwać, odpłacić dobrem za dobro. Nigdy w życiu nie grałem w domino, jednak byłem przekonany, że opanowanie tej sztuki nie wymaga większej mądrości. A przy tym na stole stały dwa kubki herbaty i miska kaszy. I było ciemno.
– Napijmy się herbaty – powiedział Andriej Michajłowicz. – Oto cukier, proszę się nie krępować. Niech pan je kaszę i opowiada. Chociaż… te dwie czynności nie bardzo dają się wykonać jednocześnie.
Zjadłem kaszę, chleb i wypiłem trzy kubki herbaty z cukrem. Cukru nie widziałem już od dziesięciu lat. Rozgrzałem się i Andriej Michajłowicz zmieszał kostki domina.
Wiedziałem, że grę rozpoczyna ten, kto posiada podwójną szóstkę. Wyłożył ją Andriej Michajłowicz. Potem grający dostawiają po kolei kostki, odpowiednio do znajdujących się na nich oczek. Niczego więcej do nauczenia się tu nie było, śmiało więc włączyłem się do gry, bezustannie pocąc się i czkając z sytości.
Graliśmy na łóżku Andrieja Michajłowicza. Z przyjemnością patrzyłem na oślepiająco białą powłokę wypełnionej pierzem poduszki. Patrzeć na czystą poduszkę i widzieć, jak drugi człowiek ugniata ją rękami, było dla mnie wprost fizyczną rozkoszą.
– Nasza gra – powiedziałem – pozbawiona jest swojego największego uroku: gracze w domino powinni, kładąc kostki, stukać nimi z pełnego rozmachu o stół. – Wcale nie żartowałem. Właśnie to wydawało mi się najważniejsze w czasie gry w domino.
– Przenieśmy się więc na stół – odparł Andriej Michajłowicz.
– Nie, no co pan, ja po prostu przypominam sobie wielostronność tej gry.
Rozgrywaliśmy partię wolno, opowiadaliśmy sobie wzajemnie własne życie. Andriej Michajłowicz, będąc lekarzem, nie pracował na tak zwanych „ogólnych robotach” w wyrobiskach kopalni i widział jedynie ich odbicie w postaciach ludzkich resztek, odpadów, wymiocin, które kopalnia wyrzucała do szpitala i kostnicy.
– No proszę, wygrał pan – powiedział Andriej Michajłowicz. – Gratuluję, a jako premię proszę… – Tu wyjął z szafy plastikową papierośnicę. – Dawno temu pan palił?
Oderwałem kawałek gazety i skręciłem machorkowego papierosa. Niczego bardziej pasującego do machorki niźli papier gazetowy nie da się wymyślić. Pozostałości farby drukarskiej nie tylko nie psują machorkowego „bukietu”, ale wręcz znakomicie go uwydatniają. Przyłożywszy pasek papieru do żarzących się w piecyku węgli, przypaliłem skręta, chciwie wciągając w płuca duszący, słodkawy dym.
Cierpieliśmy na stały brak tytoniu i już dawno należało rzucić palenie – sprzyjały temu warunki specjalne. Lecz ja nigdy nie przestawałem palić. Strach nawet było pomyśleć, że sam, z własnej woli, mogę się pozbawić tej wielkiej aresztanckiej przyjemności.
– Dobranoc – powiedział, uśmiechając się, Andriej Michajłowicz. – Już szedłem spać, ale tak zachciało mi się rozegrać partyjkę. Dziękuję panu.
Wyszedłem z pokoju do ciemnego korytarza. Przy ścianie stał ktoś na mojej drodze. Po sylwetce poznałem Koziołka.
– To ty? Czego tu chcesz?
–