– Dokumenty!
Serafin sięgnął do kieszeni marynarki i zrobiło mu się zimno – dowód osobisty zostawił w domu. I jak na złość, żadnego papierka potwierdzającego jego personalia. Nic poza analizą powietrza w kopalni. Rozkazano Serafinowi wejść do domku. Nieogolony i krótko ostrzyżony nie wzbudzał zaufania u naczelnika.
– Skąd uciekłeś?
– Znikąd…
Nieoczekiwany policzek zwalił Serafina z nóg.
– Odpowiadać jak należy!
– Ja złożę zażalenie!
– Ooo, to ty będziesz się na nas skarżyć? Hej, Siemion!
Siemion przymierzył się i zgrabnie, jak na gimnastyce, uderzył Serafina nogą w splot słoneczny.
Serafin jęknął i stracił świadomość. Coś mu się majaczyło, że go gdzieś wlekli wprost po ziemi i że zgubił czapkę. Dźwięknął zamek, skrzypnęły drzwi i żołnierze wrzucili Serafina do jakiejś śmierdzącej, ale ciepłej komórki. Po kilku godzinach Serafin przyszedł do siebie i zrozumiał, że znajduje się w „izolatorze”, gdzie zbierano wszystkich uciekinierów i podlegających karze więźniów z osiedla.
– Masz tytoń? – spytał ktoś z ciemności.
– Nie, jestem niepalący – z poczuciem winy odpowiedział Serafin.
– No, toś dureń. Czy on ma cokolwiek?
– Nie, nie ma nic. Czy cokolwiek może się ostać po tych bakłanach?
Z wielkim trudem Serafin pojął, że to o nim mowa, a „bakłanami” nazywają, jak widać, żołnierzy konwoju, za ich chciwość i wszystkożerność.
– Miałem pieniądze – powiedział Serafin.
– No właśnie, miałeś.
Serafin ucieszył się i zamilkł. Wziął ze sobą na drogę dwa tysiące rubli i chwała Bogu, że zabrano mu te pieniądze, bo są pewnie na przechowaniu u konwojentów. Wszystko się niebawem wyjaśni, Serafina zwolnią i oddadzą mu pieniądze. Serafin poweselał. Trzeba będzie dać ze setkę konwojentom – pomyślał. Za przechowanie. Ale właściwie za co dawać? Za to, że go pobili?
W ciasnej izdebce bez żadnego okna, gdzie dostęp świeżego powietrza był możliwy jedynie przez drzwi wejściowe i porośnięte lodem szczeliny w ścianach, leżało wprost na podłodze dwadzieścia osób. Serafinowi zachciało się jeść i spytał sąsiada, kiedy będzie kolacja.
– Czy ty naprawdę jesteś wolny, czy co? Jutro sobie zjesz. Jesteśmy przecież na państwowym wikcie: kubek wody i norma chleba, trzysta gramów na dobę. Oraz siedem kilogramów drew.
Serafina nigdzie nie wołano i przeżył tu całych pięć dni. Pierwszego dnia krzyczał i stukał do drzwi, ale po tym, jak dyżurujący konwojent, przymierzywszy się sprytnie, przyłożył mu kolbą w głowę, przestał się skarżyć. Zamiast zagubionej czapki dano mu jakiś strzęp materiału, który z trudem naciągnął na głowę. Szóstego dnia wywołano go do „biura”, gdzie za stołem siedział ten sam naczelnik, który go „przyjmował”, a pod ścianą stał kierownik laboratorium – skrajnie niezadowolony zarówno z nieobecności Serafina w pracy, jak i z niepotrzebnej straty czasu na tę jazdę dla poświadczenia personaliów laboranta.
Priesniakow jęknął z lekka, zobaczywszy Serafina – pod prawym okiem niebieski siniak, na głowie porwana, brudna, szmaciana czapka bez tasiemek. W porwanej, watowanej kurtce bez guzików, zarośnięty, bez brudnego kożucha (który trzeba było zostawić w karcerze), z czerwonymi, zaognionymi oczami wywierał silne wrażenie.
– No – powiedział Priesniakow – to rzeczywiście on. Możemy już iść? – Kierownik laboratorium pociągnął Serafina ku wyjściu.
– A pie… pieniądze? – wybełkotał Serafin, opierając się i odpychając Priesniakowa.
– Jakie pieniądze? – w głosie naczelnika zadźwięczał metal.
– Dwa tysiące rubli. Miałem je ze sobą.
– Widzi pan – zaśmiał się naczelnik, szturchając palcem w bok Priesniakowa. – Przecież opowiadałem panu. Po pijanemu, bez czapki…
Serafin przekroczył próg i milczał aż do samego domu. Po tym wypadku zaczął przemyśliwać o samobójstwie. Zapytał nawet jednego z inżynierów, dlaczego on, będąc więźniem, nie popełnia samobójstwa? Inżynier był zdumiony – przez cały rok Serafin nie zamienił z nim nawet dwóch słów. Milczał, starając się zrozumieć.
– A jak pan… jak pan żyje? – gorączkowo szeptał Serafin.
– Życie więźnia to nieprzerwany łańcuch poniżeń, od tej chwili, kiedy otworzy oczy i zacznie słyszeć, aż do momentu zapadnięcia w dobroczynny sen. Tak, to wszystko prawda, ale do wszystkiego się przywyka. Tutaj też bywają lepsze i gorsze dni. Dni pogrążone w beznadziejności przeplatają się z dniami przepełnionymi nadzieją. Człowiek żyje nie dlatego, że w coś wierzy czy też czegoś się spodziewa. Chroni go instynkt życia, tak samo jak każde zwierzę. To samo mogłoby powtórzyć dowolne drzewo i każdy kamień. Należy uważać na siebie w chwili, kiedy nerwy są napięte, rozognione. Trzeba wystrzegać się obnażenia swojego serca, swojego umysłu – nagle i z jakiejkolwiek strony. Koncentrując ostatki sił przeciw jakiemukolwiek wydarzeniu, trzeba wystrzegać się ciosu z tyłu. Dla nowej walki, do której się nie przywykło, może nie starczyć sił. Każde samobójstwo jest wynikiem podwójnego oddziaływania co najmniej dwóch przyczyn. Czy pan mnie zrozumiał?
Serafin rozumiał.
Siedział teraz w zakopconym laboratorium i wspominał tę swoją jazdę z jakimś nie wiadomo dlaczego wstydem, z poczuciem przytłaczającej odpowiedzialności, która zaległa w nim na zawsze. Nie chciał już żyć.
List wciąż jeszcze leżał na czarnym laboratoryjnym stole, a strach nie pozwalał wziąć go do ręki. Serafin wyobrażał sobie linijki listu zapełnione pochylonym nieco w lewo pismem jego żony; charakter tego pisma zdradzał jej wiek – w latach dwudziestych nie uczono już w szkołach, że trzeba pisać z lekkim pochyleniem w prawo. Pisała więc, jak chciała.
Serafin przedstawił sobie wiersze tego listu, jakby przeczytał go bez rozrywania koperty. Zaczynać się mógł od słów: „Mój