A przecież oprócz swej ustawowej porcji pracujący w brygadzie nie mógł otrzymać prawie niczego więcej. Wszystko, co najbardziej wartościowe – i tłuszcz, i cukier, i mięso – trafiało do kotła w zupełnie innej proporcji, niż wpisywano do arkusza kotłowego. Mierzlakow wiedział jeszcze coś innego: przede wszystkim umierali ludzie rośli. Żaden nawyk do ciężkiej pracy nic tu nie potrafił zmienić. Szczuplutki inteligent mimo wszystko trzymał się dłużej niż gigant-kałużanin, urodzony kopacz, jeśli byli jednakowo żywieni według łagrowej „racji”. Ze zwiększonego za wyrobione procenty przydziału również niewiele było korzyści, bo zasadniczy przydział składników żywności pozostawał bez zmiany – zupełnie nieobliczony na dorosłych ludzi. Po to, aby lepiej zjeść, trzeba było lepiej pracować; aby zaś lepiej pracować, trzeba było lepiej jeść. Estończycy, Łotysze, Litwini zawsze umierali pierwsi. Zawsze pierwsi „dochodzili”, co było przyczyną wyrażanych przez lekarzy spostrzeżeń: cała Przybałtyka jest słabsza niźli lud rosyjski. Normalne warunki bytowania Łotyszy i Estończyków o wiele bardziej różniły się od bytowania w łagrze niż życie rosyjskiego wieśniaka i było im znacznie trudniej. Ale rzeczywisty powód tkwił w czym innym – oni nie to, że byli mniej wytrzymali, lecz całkiem po prostu bardziej rośli.
Półtora roku temu, po szkorbucie, który szybko powalił nowicjusza, trafiła się Mierzlakowowi praca sanitariusza w miejscowym szpitaliku. Tam dowiedział się, że dozowania lekarstw dokonuje się według wagi ciała. Badanie nowych lekarstw przeprowadza się na królikach, myszach, świnkach morskich, a doza lekarstwa przeznaczonego dla człowieka wyliczona jest na podstawie wagi jego ciała. Doza dziecięca jest mniejsza niż dla dorosłych.
Jednakże racjonowanie w łagrze nie jest obliczone odpowiednio do masy ludzkiego ciała. To właśnie było to zagadnienie, które dziwiło i niepokoiło Mierzlakowa. Ale zanim ostatecznie osłabł, udało mu się cudem urządzić w charakterze wozaka tam, gdzie można było okradać konie z owsa i napychać nim swój żołądek. Mierzlakow myślał już, że uda mu się przezimować, a potem będzie, co Bóg da. Tak się jednak nie stało. Kierownik bazy konnej usunięty został za pijaństwo, na jego miejsce wyznaczono starszego wozaka, jednego z tych, którzy w swoim czasie wyuczyli Mierzlakowa obchodzenia się z blaszaną łuszczarką.
Starszy wozak sam nakradł niemało owsa i doskonale wiedział, jak to się robi. Dążąc jednak do przedstawienia się w jak najlepszym świetle przed naczalstwem, własnoręcznie poniszczył wszystkie łuszczarki, nie będąc sam zainteresowany pozyskiwaniem owsianej kaszy. Zaczęto więc owies prażyć, gotować i jeść w naturalnej postaci, w pełni dorównując koniom pod względem żołądków. Nowy kierownik napisał raport i kilku wozaków, w tym Mierzlakowa, posadzono do karceru za kradzież owsa, a potem odesłano z bazy konnej z powrotem tam, skąd przyszli – na „roboty ogólne”.
Na robotach ogólnych Mierzlakow szybko zrozumiał, że śmierć już blisko. Giął się pod ciężarem bierwion, które musiał taszczyć. Dziesiętnik, któremu nie spodobał się ten „leniwy łeb” (w miejscowym żargonie „łeb” znaczy rosły), za każdym razem ustawiał Mierzlakowa „pod komelek”, zmuszając go do dźwigania grubszego końca pnia – „komla”.
Pewnego razu Mierzlakow upadł, nie mógł od razu powstać w śniegu i zdecydowawszy się nagle, odmówił dźwigania tego przeklętego pnia. Było już późno, ciemno, konwojenci spieszyli się na szkolenie polityczne, więźniowie chcieli jak najprędzej dostać się do baraku, do jedzenia, dziesiętnik spóźniony już był tego wieczoru na karciane boje – a winę za całą tę zwłokę ponosił Mierzlakow. Ukarano go. Najpierw pobili właśni koledzy, potem dziesiętnik i konwojenci. I tak pień pozostał w śniegu. Zamiast pnia przyniesiono do łagru Mierzlakowa. Dostał zwolnienie i leżał na narach. Bolało go w krzyżu.
Felczer posmarował plecy Mierzlakowa solidolem – innych środków do nacierania nie było w ambulatorium. Mierzlakow cały czas leżał na wpół zgięty, skarżąc się na uporczywe bóle w krzyżu. Bólów dawno już nie było, żebro zrosło się bardzo szybko, lecz Mierzlakow za cenę każdego rodzaju kłamstwa starał się odsunąć moment wypisania go do pracy. I nie wypisywano go. Któregoś razu ubrano go i położono na noszach, umieszczając wraz z innymi chorymi w skrzyni ciężarówki. Odwieziono ich do szpitala rejonowego, gdzie nie było rentgena. Należało pomyśleć o wszystkim poważnie i Mierzlakow pomyślał. Przeleżał tak, nie rozginając się, kilka miesięcy i został przewieziony do szpitala centralnego, gdzie oczywiście był gabinet rentgenologiczny i gdzie umieszczono Mierzlakowa na oddziale chirurgii, w sali wypadków urazowych – traumatycznych, które chorzy w prostocie ducha nazywali „dramatycznymi”, nie myśląc nawet, ile goryczy zawiera ten kalambur.
– To jeszcze i tego przenosimy do pana, Piotrze Iwanowiczu – powiedział chirurg. – Nie ma co z nim zrobić na chirurgii.
– Ale przecież pisze pan w diagnozie: ankiloza na tle urazu kręgosłupa. Po cóż mi tu on? – powiedział neuropatolog.
– Oczywiście, że ankiloza. Co jeszcze mogę napisać? W kopalni „Szary” zdarzył się taki przypadek. Dziesiętnik pobił robotnika…
– Nie mam czasu, Sierioża, słuchać o pańskich przypadkach. Pytam, dlaczego pan go przenosi?
– Przecież napisałem: dla przeprowadzenia badań nad niezdolnością do pracy. Pokłuje go pan igłami, spiszemy protokół i na statek. Niech się stanie wolnym człowiekiem.
– No, ale przecież pan robił zdjęcia. Uszkodzenia powinny być widoczne i bez igieł.
– Robiłem. Niech pan raczy spojrzeć. – Chirurg nakierował ciemną błonę negatywową