Palenie w gardle, lekki odruch wymiotny – i to wszystko. Przesiedział tak, spoglądając na chodzący zegar i o niczym nie myśląc, całe trzydzieści minut. Oprócz bólu w gardle, żadnego działania. I wtedy dopiero Serafin zaczął się śpieszyć. Odsunął szufladę stołu i wyjął swój składany nóż, potem zaś otworzył żyłę na lewej ręce. Na podłogę polała się ciemna krew. Serafin poczuł radosne uczucie słabości, ale krew ciekła coraz słabiej i wolniej.
Zrozumiał, że krew nie spłynie, że pozostanie przy życiu, że samoobrona własnego organizmu jest mocniejsza niźli chęć śmierci. Od razu sobie przypomniał, co należy zrobić. Byle jak, na jeden rękaw założył kożuszek – bez kożuszka na dworze było zbyt chłodno – i bez czapki, podniósłszy tylko kołnierz, pobiegł w kierunku rzeczki, która przepływała w odległości stu kroków od laboratorium. Była to górska rzeczka z wypłukanymi przez siebie wąskimi, głębokimi jamami, które teraz, w ciemnym, mroźnym powietrzu, dymiły jak wrzątek.
Serafin wspomniał, jak zeszłego roku spadł późną jesienią pierwszy śnieg i rzekę zaciągnęło cienkim lodem. I kaczkę, która nie odleciawszy, pozostała i usiadła na świeżym lodzie, osłabiona walką ze śniegiem. Wspomniał, jak na lód wybiegł człowiek, jakiś więzień, i – rozstawiwszy śmiesznie ręce – próbował pochwycić kaczkę. Kaczka odbiegała po lodzie do wypłukanej jamy, nurkowała pod lód i wyskakiwała w innym miejscu. Człowiek biegał, przeklinając ptaka; zmęczył się wcale nie mniej niż kaczka, ale wciąż biegał za nią od jamy do jamy. Dwukrotnie załamał się pod nim lód i on długo, ordynarnie przeklinając, gramolił się nań z powrotem.
Dookoła stało wielu ludzi, ale nikt nie pospieszył z pomocą ani kaczce, ani polującemu. Była to przecież jego zdobycz, on ją znalazł, a za pomoc musiałby płacić, dzielić się… Umęczony człowiek pełznął po lodzie, przeklinając wszystko na świecie. Skończyło się na tym, że kaczka, kolejny raz zanurkowawszy, nie wynurzyła się. Pewnie utonęła ze zmęczenia.
Serafin wspomniał, jak usiłował wtedy wyobrazić sobie śmierć kaczki, gdy tłucze ona głową o lód, widząc przezeń błękitne niebo. Obecnie Serafin biegł w kierunku tego samego miejsca na rzeczce.
Wskoczył wprost do lodowatej, dymiącej wody, odłamując niepokryty śniegiem brzeżek niebieskawego lodu. Woda sięgała po pas, ale prąd był silny i zwalił Serafina z nóg. Zrzucił z siebie kożuszek i złączył ręce, zmuszając się do zanurzenia pod lód, jednakże już dookoła krzyczeli i biegli ludzie, ciągnąc deski i układając je w poprzek jamy. Ktoś zdążył pochwycić Serafina za włosy.
Zaniesiono go wprost do szpitala, rozebrano i ogrzano, starając się wlać do gardła trochę ciepłej, słodkiej herbaty. Serafin milczał i tylko ruszał głową.
Podszedł do niego szpitalny lekarz, trzymając w ręku strzykawkę z roztworem glukozy, ale spostrzegłszy rozszarpaną żyłę, podniósł oczy i spojrzał na Serafina. Serafin uśmiechnął się. Glukozę wstrzyknięto mu do prawej ręki. Staruszek lekarz, który już wiele widział w życiu, rozwarł szpachelką zęby Serafina, obejrzał gardło i wezwał chirurga. Operację przeprowadzono natychmiast, ale było już za późno. Kwas zdążył przeżreć ścianki żołądka i przewodu pokarmowego – założenia Serafina okazały się słuszne.
WOLNY DZIEŃ
Dwie wiewiórki o niebieskawym odcieniu futra, z czarnymi mordkami i czarnymi ogonkami, przypatrywały się z wielkim zajęciem czemuś, co działo się za srebrzystymi modrzewiami. Podszedłem prawie na styk do drzewa, na którym siedziały, i dopiero wtedy mnie spostrzegły. Zaszurały pazurki po korze drzewa, niebieskawe ciała zwierzątek śmignęły w górę i ucichły gdzieś tam wysoko, wysoko. Drobinki kory przestały osypywać się na śnieg. Ujrzałem to, co obserwowały wiewiórki.
Na leśnej polanie modlił się człowiek. Czapka-uszanka ze zwykłego materiału leżała zwinięta u jego nóg i szron zdążył już wybielić ostrzyżoną głowę. Twarz jego wyrażała coś dziwnego – to samo, co bywa na twarzach ludzi wspominających dzieciństwo albo coś równie drogiego i cennego. Człowiek z rozmachem kreślił znak krzyża, jakby ciągnął w dół trzema złożonymi palcami swą głowę. Nie od razu go rozpoznałem – tak wiele nowego rysowało się na jego twarzy. Był to więzień Zamiatin, duchowny, z tego samego baraku co ja.
Wciąż jeszcze mnie nie widział i wargi jego, niemiejące od chłodu, poruszały się, wymawiając cicho i uroczyście zwyczajne, zapamiętane przeze mnie z dzieciństwa słowa. Były to starocerkiewne formuły liturgii. W tym srebrzystym lesie Zamiatin odprawiał mszę.
Powoli przeżegnał się i wyprostował – i spostrzegł mnie. Uroczysty nastrój oraz wzruszenie malujące się na jego twarzy zniknęły, a codzienne zmarszczki pomiędzy brwiami ściągnęły je ku sobie. Zamiatin nie lubił drwin. Podniósł czapkę, otrząsnął ze śniegu i włożył na głowę.
– To była liturgia? – rozpocząłem rozmowę.
– Nie, nie – odrzekł Zamiatin, uśmiechając się z powodu mojej ignorancji. – Jakże mógłbym odprawiać mszę? Przecież nie posiadam ani chleba, ani wina, ani stuły. To jest państwowy ręcznik.
I poprawił zwisający mu z szyi brudny, „waflowy” ręcznik, który rzeczywiście przypominał stułę. Mróz pokrył tkaninę ręcznika kryształkami zmarzniętego śniegu, które lśniły w słońcu, upodabniając ją do wyszywanej cerkiewnej szaty.
– A przy tym wstydzę się, bo nie wiem, gdzie jest wschód. Obecnie słońce wschodzi na dwie godziny i zaraz zachodzi za tą samą górą, zza której się pojawiło. Gdzie więc wschód?
– Czy to takie ważne: wschód?
– Nie, oczywiście. Proszę nie odchodzić. Przecież mówię panu, że nie odprawiam mszy i że nie mogę jej odprawić. Całkiem po prostu wspominam i odtwarzam niedzielną mszę. I nie wiem, czy dziś jest niedziela.
– Czwartek – powiedziałem. – Mówił rano nadzorca.
– No, widzi pan, czwartek! Nie, nie, nie odprawiam mszy. Po prostu tak jest mi lżej. A i jeść mniej się chce – uśmiechnął się Zamiatin.
Ja wiem, każdy człowiek tutaj ma coś swojego, coś, co jest najbardziej OSTATECZNE i najważniejsze, coś, co pomaga żyć, czepiać się tego życia, odbieranego nam tak usilnie i z takim uporem. Jeśli dla Zamiatina tym ostatecznym była liturgia Jana Złotoustego, to moją wartością „ostateczną” były wiersze,