Moja zołotaja, tajga,
Oj, wiejties’, dorogi, odna i drugaja
W razdolnyje naszi kraja.
Głos z góry:
– Waliusza powiedział: dobrze.
Śpiewak odetchnął z ulgą. Z mokrego od podniecenia czoła unosiła się para, tworząc coś na kształt nimbu wokół jego głowy. Jak tylko wytarł dłonią czoło, nimb zniknął.
– No, a teraz – powiedział głos z góry – zdejmuj swoją „moskwiczkę”. Masz tu na zmianę! – Z góry zrzucono waciak.
Milcząc, śpiewak zdjął z siebie „moskwiczkę” i wdział waciak.
– Idź teraz – nakazał głos z góry. – Waliusza chce spać.
Charbiński śpiewak wraz z towarzyszami rozpłynęli się we mgle wypełniającej barak. Ja zaś odsunąłem się, skurczyłem mocno, zasunąłem ręce w rękawy i zasnąłem. Prawie natychmiast, jak mi się wydawało, rozbudził mnie wyrazisty szept:
– W trzydziestym siódmym w Ułan Bator idziemy z kolegą ulicą. Nadchodzi pora obiadu. Na rogu chińska jadłodajnia. Wchodzimy. Zaglądam do spisu potraw: chińskie kołduny. Jako Sybirak znam syberyjskie, uralskie kołduny, a tu nagle chińskie. Zdecydowaliśmy się wziąć ich po setce. Gospodarz, Chińczyk, śmieje się: duża będzie. I szczerzy zęby od ucha do ucha. No, a po dziesięć? Chichocze: duża będzie. No to po parze! Wzruszywszy ramionami, poszedł do kuchni i taszczy, każdy kołdun wielkości dłoni, a wszystko zalane gorącym tłuszczem. Zjedliśmy pół kołduna we dwóch i wyszliśmy.
– A ja na przykład…
Całym wysiłkiem woli zmuszam się, żeby nie słuchać, i ponownie zasypiam.
Budzi mnie zapach dymu. To gdzieś tam, w górze, palą w złodziejskim królestwie. Któryś z nich zlazł na dół z machorkowym papierosem i słodkawy aromat dymu rozbudził tu wszystkich.
I ponownie szept:
– W Północnym, w komitecie rejonowym, Boże, Boże, ile tych niedopałków! Ciocia Pola, sprzątaczka, klnąc cały czas, nie nadążała z podmiataniem. A ja nie rozumiałem wtedy, co to znaczy niedopałek papierosa, pet, byczek.
Znowu zasypiam.
Ktoś szarpie mnie za nogę. To dyspozytor. Jego zaognione oczy pełne są złości. Ustawia mnie w smudze żółtego światła przy drzwiach.
– No tak – mówi – do kopalni ty jechać nie chcesz.
Milczę.
– A do sowchozu? Niech cię diabli porwą! Do sowchozu „Ciepły” sam bym pojechał. A na odcinek drogowy wiązać miotły? Pomyśl.
– Znam to – mówię. – Dzisiaj wiązać miotły, a jutro taczki do rąk.
– Czego więc chcesz?
– Do szpitala. Jestem chory.
Dyspozytor coś tam notuje w zeszycie i odchodzi. Po trzech dniach do małej zony przychodzi felczer i wywołuje mnie. Daje termometr, ogląda wrzody karbunkułów na plecach i wciera jakąś maść.
WAŚKA DENISOW-ŚWINIOKRAD
Na tę wieczorną jazdę trzeba było pożyczyć buszłat od kolegi. Własny buszłat Waśki był zbyt brudny i podarty – nawet dwóch kroków nie można by zrobić po osiedlu, pierwszy lepszy „wolniaszka” od razu by go capnął.
Takich jak Waśka prowadzą konwojenci tylko w szyku zwartym. Ani wojskowi, ani cywilni mieszkańcy nie lubią, kiedy podobni Waśce chodzą pojedynczo po osiedlu. Nie wywołują oni podejrzeń jedynie wtedy, gdy niosą drwa; niewielki pieniek lub, jak tu mówią, „pałkę drew” na ramieniu.
Taka właśnie „pałka” zakopana była w śniegu niedaleko garażu, za słupem telegraficznym w przydrożnym rowie. Zrobiono to jeszcze wczoraj po pracy. Teraz znajomy szofer przyhamował i Denisow, przegiąwszy się przez kraj skrzyni ładunkowej, zsunął się na ziemię. Od razu znalazł to miejsce, gdzie zakopał kawał pnia; sinawy śnieg był tu odrobinę ciemniejszy i przygnieciony – widać to było w rozpoczynającym się zmierzchu. Waśka wskoczył do rowu i rozrzucił śnieg nogami. Ukazał się kloc, szary, o spadzistych bokach, jak wielka zamrożona ryba. Waśka wytaszczył pień na drogę, ustawił go w pozycji pionowej, ostukał ze śniegu i przygiął się, podstawiając ramię i unosząc pień rękami. Kloc zakołysał się i spoczął na barku. Waśka ruszył w kierunku osiedla, zmieniając co pewien czas ramię. Był słaby i wycieńczony, dlatego szybko się rozgrzał; ale nie na długo. Nie pomagał dokuczliwy ciężar pnia – Waśka nie mógł utrzymać ciepła. Zmierzch zgęstniał od białej mgły, w osiedlu zapalono wszystkie żółtawe, elektryczne światła. Waśka uśmiechnął się, zadowolony ze swojej kalkulacji – w tej białej mgle z łatwością dotrze do celu niezauważony. Oto złamany ogromny modrzew, srebrząca się od szronu kłoda, a więc – do następnego domu!
Waśka zrzucił pień przy ganku, obił rękawicami śnieg z walonek i zapukał do mieszkania. Drzwi otworzyły się i wpuściły Waśkę. Starsza już kobieta w kożuszku i bez chustki na głowie z obawą spoglądała na więźnia.
– Przyniosłem wam drwa na opał – powiedział Waśka, z trudem rozciągając w uśmiechu zmarzniętą skórę twarzy. – Chciałbym z Iwanem Pietrowiczem.
Ale właśnie Iwan Pietrowicz wychodził zza zasłony, uchylając ją ręką.
– Dobra. Gdzie one są?
– Na dworze – powiedział Waśka.
– No to poczekaj, popiłujemy. Zaraz się ubiorę.
Iwan Pietrowicz długo szukał rękawic. Potem obaj wyszli na ganek i bez kozła, dociskając pień nogami i unosząc, przepiłowali go. Piła była nienaostrzona i źle rozwiedziona.
– Później zajdziesz – powiedział Iwan Pietrowicz – i rozwiedziesz. A teraz weź topór i porąb. Potem złożysz, ale nie w korytarzu. Wtaszcz je wprost do mieszkania.
Waśce kręciło się w głowie z głodu, ale porąbał wszystkie drwa i zaciągnął je do mieszkania.
– No, to już po wszystkim – powiedziała kobieta, wyłażąc zza zasłony. – Koniec.
Ale Waśka nie odchodził i przestępował z nogi na nogę przy drzwiach. Iwan Pietrowicz pojawił się ponownie.
– Słuchaj – powiedział – nie mam teraz chleba, zupę także całą odniesiono prosiętom. Nie mam ci co teraz dać. Zajdź w tygodniu…
Waśka milczał i nie odchodził.
Iwan