Poszukałem wzrokiem grzebienia hełmu Malchusa. On znalazł mnie pierwszy. Nie rzucał się w oczy w swoim stroju, prostej tunice. Broń miał w pochwach na skrzyżowanych pasach, twarz przybrudził ziemią. Otaczający nas członkowie grupy wypadowej poszli za jego przykładem.
Brando odezwał się szybko:
– Panie, błagamy o możliwość zgłoszenia się na ochotnika. Mówimy w narzeczu germańskim. Możemy się przydać.
Pamiętając naszą wcześniejszą rozmowę o moich towarzyszach, Malchus spojrzał na mnie. Osadzone w przyciemnionej twarzy oczy budziły grozę. Spotkałem się z nim spojrzeniem i nieznacznie pokręciłem głową.
– Tylko ty – polecił Malchus Brandowi, sprawiając, że barki Folchera obwisły z rozczarowania. – Będziesz się cały czas trzymał obok mnie, rozumiesz? Niech przyjaciel zabierze twoją zbroję.
Brando szybko zastosował się do rozkazu, z pomocą towarzysza pozbywając się kolczugi. Potem Batawowie się objęli, wymieniając między sobą słowa w rodzimym języku. Folcher, przytłoczony frustracją i niepokojem o przyjaciela, powlókł się w stronę koszar.
– Słyszałeś o popołudniowym pokazie? – zapytał mnie Malchus.
– Owszem, panie.
– Chce nami wstrząsnąć. Panuj nad nerwami – ostrzegł mnie, najwyraźniej nadal przekonany, że rwę się do walki. Być może, zważywszy na moje doświadczenie życiowe, miał rację. Może widział coś, czego ja nie dostrzegałem albo w najlepszym razie nie przyjmowałem do wiadomości.
– Ty – zwrócił się Malchus do Branda. – Jak po germańsku będzie „kozojebcy”?
Brando mu powiedział, a dowódca się roześmiał. W obliczu niebezpieczeństwa wydawał się pogodny, wręcz szczęśliwy.
– Zostań tutaj, znajdę cię, gdy nadejdzie pora.
Między mną i Brandem zapanowało milczenie. Gdzieś dalej rozlegały się ściszone rozmowy towarzyszy. Nerwowy śmiech, wyszeptana obietnica, najbardziej przyziemna rozmowa w celu odwrócenia myśli od nieuniknionego.
– Zupy, panie? – rozległo się pytanie z ciemności. Proponującym był starszy człowiek o pomarszczonej skórze. Jego łacina była poprawna, ale z akcentem. Niewolnik.
– Dziękuję – powiedziałem, przyjmując kubek z bulionem i przyglądając się mężczyźnie.
Jako obywatel rzymski spędziłem życie w otoczeniu niewolników. Przygotowywali mi posiłki, sprzątali dom i umierali na arenie dla rozrywki mojej rodziny. Nigdy jednak nie postrzegałem ich w taki sposób jak teraz, w następstwie własnego zniewolenia, nawet jeśli krótkiego.
– Feliksie. Chciałbym trochę. – Brando wziął naczynie, które trzymałem, śniąc na jawie.
Brando wziął wielki haust, a potem oddał kubek niewolnikowi, który wślizgnął się z powrotem w mrok. Myślałem o nim, gdy czekaliśmy na rozkaz, żeby wymknąć się na zewnątrz: skąd pochodził? Kim był? Jakie miał marzenia, zanim popadł w niewolę? Co czuł, służąc ludziom cieszącym się prawami i swobodami, które jemu były niedostępne? Jak to robił z uśmiechem na twarzy? I dlaczego nie uciekł albo nie zginął, próbując tego dokonać?
– Pora, Feliksie – powiedział Brando na widok zbliżającej się wysokiej sylwetki Malchusa.
Obserwowałem go, zauważając, że dowódca przystaje, żeby zamienić słowo z każdym ochotnikiem: wzmacniając pewność siebie, dolewając oliwy do ognia gniewu albo go tłumiąc – czegokolwiek wymagał ich temperament. Widziałem wielu dowódców na wojnie i Malchus udowadniał, że należy do urodzonych wodzów. Oczywiście prawdziwy test odbędzie się za ścianami fortu.
– Chodźmy – rozkazał i podszedłem do miejsca, z którego w ciemność spuszczono liny, a mężczyźni na pomoście bojowym stłoczyli się i ucichli, z oczami jasnymi na tle ubrudzonych twarzy.
Jako przewodnik chwyciłem najbliższą linę i ruszyłem, żeby znaleźć się pierwszy u podnóża ściany. Malchus wystąpił naprzód i położył dłoń na mojej ręce; on poprowadzi. Chwilę później zniknął w nocy.
Czułem u boku obecność Branda.
– Jesteś gotowy? – zapytał mnie.
– Tak – skłamałem.
A potem ująłem linę i zsunąłem się w ciemność.
15
Mięśnie barków bolały mnie, gdy opuszczałem się wolno po ścianie fortu, przesuwając cicho stopy po belkowaniu, żeby kontrolować postęp opadania.
Malchus stał już na ziemi, skulił swoją wysoką postać, niczym wąż przygotowany do ataku. Przyłączyłem się do niego, gdy czarne sylwetki członków grupy wypadowej zaczęły opadać wzdłuż ściany po obu naszych stronach. Ze względu na bezpieczeństwo warowni korzystaliśmy z lin, żeby główne wrota mogły pozostać zamknięte, co utrudni podjęcie rannych, a nawet zupełnie to uniemożliwi, i Malchus dał mi teraz tę samą pragmatyczną radę, jakiej udzielił swoim ludziom.
– Jeśli zostaniesz ciężko ranny, pogódź się z tym i skończ ze sobą. Do obrony fortu potrzebujemy każdego zdolnego władać bronią człowieka i nie byłoby w porządku, żeby ktoś zginął podczas próby niesienia ratunku, bo jakiś żołnierz nie znalazł w sobie dość ikry, żeby postąpić właściwie. Zgoda?
Nie przyszło mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć, więc tylko skinąłem nią w ciemności.
– Widzieliśmy, co robią z naszymi rannymi, panie – odparł Brando za nas obu.
– Dobry człowiek. Czy wszyscy są na dole? – zapytał Malchus szeptem. – Uformujcie za mną pojedynczy rząd. Żadnego dźwięku od tej pory. Feliksie, prowadź nas do tych drani.
Nie było sensu się wahać, więc pochylony ruszyłem po płaskim polu, zatrzymując się regularnie, żeby nasłuchiwać ostrzegawczego szczęknięcia broni lub zduszonego słowa czy kaszlnięcia z nieposłusznych ust. Linia pikiet Arminiusza została ustawiona daleko od warowni i nie była gęsto obsadzona; kto by się spodziewał, że ludzie z fortu zrezygnują ze swego schronienia i wyruszą przeciwko armii liczącej tysiące? Niemniej istniało prawdopodobieństwo natknięcia się na zwiadowców albo wojowników pragnących zabrać rannych lub ciała zabitych przyjaciół. Na własne oczy widziałem nawet ludzi ryzykujących życie, żeby ograbić zwłoki poległych towarzyszy. Nie wątpiłem, że w szeregach Arminiusza byli tacy oportuniści. Tak samo jak nie miałem wątpliwości, że znalazłby się rzymski żołnierz, cywil czy syryjski łucznik, który opuściłby fort, żeby łupić trupy zaścielające fosę przy wschodniej ścianie.
Przystanąwszy ponownie, powiodłem badawczo wzrokiem z lewa na prawo, przekonany, że mógłbym teraz dostrzec czarny pas ziemi znaczący brzeg któregoś z zygzakowatych rowów. Podczas naszej rozmowy Malchus zapytał mnie, czy uważam za zasadne skorzystanie z tych wykopów do podejścia pod obóz wroga, ale ciemność zapewniała nam zarówno osłonę, jak i konieczną swobodę. W transzei dźwięki byłyby stłumione. Zdolność widzenia ograniczona. Walczyłem wcześniej w rowach oblężniczych i nie było bitwy straszliwszej od toczonej poniżej powierzchni gruntu.
Spojrzałem w niebo. Pokrywa wysoko wiszących chmur przesłaniała księżyc. Im ciemniej, tym lepiej dla nas. Sześćdziesięciu ludzi zachowywało ciszę, wyjąwszy ich oddechy i cichy plusk moczu, którego nie można było dłużej powstrzymać. Minęły być może dwie godziny, podczas których pełzliśmy powoli przez pole, ostrożni na każdym metrze.
Wróg nie przejmował się zbytnio kamuflażem. Kiedy się zbliżyliśmy, czerwone