– Nawet się nie zbliżyli – prychnął Brando. – Nie będziemy musieli wnosić żadnych kamieni.
Nie podzielałem jego optymizmu. Arminiusz nie był głupcem i nie wierzyłem, żeby się zadowolił przeprowadzeniem kolejnego nieudanego ataku tą samą taktyką co poprzednio.
Postanowił mi udowodnić, że się mylę.
To Brando zauważył ich pierwszy. Słońce wznosiło się powoli nad horyzontem, a poniżej bez wątpienia poruszały się wielkie masy wojska.
– Mają nadzieję, że słońce oślepi łuczników. – Brando się uśmiechnął. – Może będziemy musieli zabić kilku skurwysynów.
To nie był podstępny atak. Żadnego zaskoczenia. Ludzie nie biegną ochoczo, bez zachęty, na ścianę śmierci, więc słyszeliśmy wydawane rykiem rozkazy i głębokie zawodzenie, gdy wojownicy dodawali sobie ducha bojowego pieśnią i winem. Słońce wspinało się nieustannie. Doszło do punktu, który stanowił dla Arminiusza być albo nie być. Światło w oczy łuczników stanowiło jego wątłą szansę na uniknięcie kolejnej masakry. Znając go tak, jak było mi dane, spodziewałem się, że da swoim wojownikom przykład i zainicjuje szturm.
To było coś godnego zobaczenia.
Wojna jest brutalna, to plaga, ale też widok wart ujrzenia, tak samo piękny, jak przerażający. Gdy morze atakujących germańskich wojowników toczyło się ku nam, urywany oddech uwiązł mi w gardle.
– Pójdę po kamienie – szepnął Brando, pozostawiając mnie obserwującego uśmiechających się Syryjczyków, którzy zaczęli zawodzić własne pieśni, zakładali na cięciwy pierwsze strzały i nawoływali się wzajemnie, co uznałem za wezwania do współzawodnictwa w umiejętnościach strzeleckich.
Zmrużyłem oczy, pod słońce masa nacierających ludzi była rozmazaną plamą. Czy łucznicy zdołają wychwycić pojedyncze cele? Jakie to ma znaczenie, gdy ciżba wrogów jest taka gęsta?
Rzeź zaczęła się chwilę później. Syryjczycy nie chybiali. Przez okrzyki wyzwań i przekory przebiły się wrzaski bólu. Trafieni padali, sprawiając, że inni przewracali się na ziemię. Obserwowałem jednego łucznika, który naciągał cięciwę i zwalniał. Naciągał i puszczał. Uśmiechał się. Urodził się dla tego dnia. Szkolił się do niego od dzieciństwa. Nie było wrogich łuczników, którzy by mu zagrozili. Dla niego to była strzelnica i nic więcej.
Dla Germanów to była rzeźnia.
Sama ich liczebność sprawiła, że pierwsi z nich dotarli do ziemnego obwałowania po drugiej stronie rowów, ale kiedy się nań wspinali, strzały zwalały ich z nóg. Szarżowali kolejni śmiałkowie. W krótkim czasie pod nami ukazało się mrowie przeciwników o wyszczerzonych zębach, którzy szukali na ścianie fortu uchwytów dla rąk.
– Nie mają drabin! – roześmiał się jakiś legionista, a potem krzyknął z radości, gdy rzucony przez niego kamień trafił w cel.
– Legioniści! Kamienie na fosę! – rozległ się donośny rozkaz z wieży strażniczej. – Łucznicy, strzelać poza nich!
Żołnierze dziewiętnastego legionu zaczęli ciskać swoje ciężary ponad ścianą warowni; czaszki Germanów pękały jak jajka; barki się łamały. Zaryzykowałem zerknięcie przez prześwit i ujrzałem rów wypełniony zabitymi i konającymi.
– Więcej kamieni! – zawołano.
Pobiegłem ku schodom. Brando i pozostali wspinali się już na górę, niosąc w objęciach pociski. To nie był ostatni raz, kiedy biegli po schodach w górę i w dół. Kiedy rzeź się skończyła, byliśmy zlani potem. Radosne okrzyki wroga poza ścianami fortu ucichły. Pozostali jedynie martwi i umierający, a ich zawodzenia i jęki zmusiły mnie do podniesienia głosu, kiedy poleciłem moim ludziom, by zaczekali na mnie u podstawy schodów; zauważyłem na pomoście centuriona H. i chciałem mu się zameldować. Teraz, kiedy atak został odparty, podniecenie opuszczało mnie szybko i miałem nadzieję, że dowódca odeśle mnie i moją drużynę na spoczynek.
Chciałem umknąć krzykom. Tak jak i najwyraźniej niektórzy łucznicy – strzały poszybowały w dół ku rannym, którzy leżeli w rowie, dysząc i wyjąc.
– Przestańcie strzelać, pierdolone jaszczury! – zagrzmiał rozkaz i odwróciłem się, żeby ujrzeć wysokiego mężczyznę kroczącego po pomoście bojowym.
Za nim podążał centurion H., bez uśmiechu, gdy spoglądał na rzeź w dole.
Skierowałem spojrzenie z powrotem na wyższego oficera i poznałem po odznaczeniach i zachowaniu, że to pilus priori, dowódca kohorty. Pewność siebie biła od niego wręcz falami. Syryjscy łucznicy niemal zgięli się wpół, kiedy do nich przemówił.
– Nie marnujcie strzał na te cipy, zrozumiano? Gdzie jest tłumacz? Chodź no tutaj. Powiedz im, że te krzyki są przesłaniem. Napełniają przerażeniem innych kozojebców, a przerażeni kozojebcy oznaczają, że wy, jaszczury, przeżyjecie. Jeśli zaczniecie im współczuć, to idźcie i pogadajcie z tymi ocaleńcami, którzy dotarli tutaj zeszłej nocy. Zapytajcie ich, jak brodacze traktują naszych rannych. Naszych jeńców.
Centurion H. zauważył mnie i podszedł.
– To dowódca kohorty Malchus – wyjaśnił. – Wszyscy twoi chłopcy są cali?
Skinąłem głową, wpatrując się uważnie w dal – nie było widać żadnego ruchu zapowiadającego powtórny atak. Poranna masakra odebrała wrogowi wolę walki, przynajmniej na razie.
– Nie straciliśmy ani jednego człowieka – powiedział H., rozumując tak samo. – Nie żebym się skarżył, oczywiście, ale… kurwa. Człowiek niemal im współczuje.
Nie odpowiedziałem i oficer uznał, że mnie obraził.
– Przepraszam, Feliksie. Nie byłem z wami w lesie. Nie myślę tak.
Pokręciłem głową.
– Żadni wojownicy nie zasługują na to, żeby umierać jak bydło.
Potem zamilkliśmy, ciszę zakłócały jedynie pełne udręki krzyki konających.
Dowódca kohorty Malchus podszedł do nas. Górował nade mną, postać budząca szacunek. Ze zniszczonej twarzy intensywnie spoglądały szaroniebieskie oczy.
– To ty przybyłeś zeszłej nocy? Jak się nazywasz?
– Legionista Feliks, panie.
Zaskoczył mnie, wyciągając rękę.
– Masz jaja. Mam nadzieję, że dzisiaj rano miałeś okazję przywalić tym draniom?
Pojąłem wtedy, że choć nie wziąłem bezpośredniego udziału w porannym zabijaniu, to moje ręce nie pozostały czyste, gdyż kamienie, które nosiłem na pomost, zostały użyte do rozbijania czaszek i łamania kości. Nie wstydziłem się tego – moje jedyne zmartwienie polegało na tym, żeby przeżyli moi towarzysze – ale i nie przynosiło mi to zbytniej ulgi, gdy brzmiały krzykliwe błagania o litość.
– Możemy tylko wykonywać nasze obowiązki, panie – odparłem wreszcie.
– Chodź ze mną, Feliksie. – Mężczyzna zaskoczył mnie ponownie swą bezpośredniością. Potem zwrócił się do mojego centuriona. – H., dopilnuj, żeby jaszczury nie marnowały więcej strzał. To nie pora na okazywanie słabości.
– Tak zrobię, panie. Potrzebujesz więcej ludzi? – zapytał. W głosie centuriona brzmiał