Oblężenie. Geraint Jones. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Geraint Jones
Издательство: PDW
Серия: POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Жанр произведения: Боевики: Прочее
Год издания: 0
isbn: 9788380626836
Скачать книгу

      A potem ruszył do ataku.

      Bardziej instynkt niż obowiązek podpowiedział mi, żeby podążyć za nim. Kiedy stajesz wobec przeważającego przeciwnika, rób to, czego wróg się nie spodziewa. Będąc w przewadze liczebnej, nie przewidzieli szarży ze strony skrwawionego Rzymianina. Ten ułamek sekundy wahania z ich strony dał Malchusowi szansę, a potem znalazł się już między nimi.

      Był szybki. Może jeden z najszybszych, jakich widziałem. Jego miecz rozmazał się przed moimi oczami, gdy skoncentrowałem się na własnej walce, parując pchnięcie włócznika z boku i wykorzystując swój impet, żeby wbić mu łokieć w twarz. Poczułem, że jego kość policzkowa ustępuje na skutek ciosu. Usiłowałem go uderzyć, gdy padał, ale trafiłem jedynie w bark, ogień z kłykci przebiegł mi wzdłuż ramienia. Kiedy mężczyzna zwalił się na ziemię, nadepnąłem mu z całej siły na głowę, ze wzrokiem wbitym już w następnego przeciwnika, który zamachnął się szeroko mieczem, a z mojej strony wystarczył prosty ruch, zwód wstecz, a potem skoczyłem naprzód pod jego ramieniem i ciąłem miękki brzuch, gorące kiszki parowały, gdy wylały mi się na rękę.

      Pozwoliłem mu upaść, właściwie już martwemu. Malchus i Brando zajęli się pozostałymi. Przypuszczałem, że ruszymy natychmiast, i przygotowałem się do biegu.

      – Zaczekajcie – rozkazał Malchus, opadając na kolano obok największego z Germanów. Musiał go powalić kombinacją ciosów: szeroka pierś wojownika była rozpłatana i powietrze wydobywało się z sykiem z jego płuc. Nie miał długo pozostać na tym świecie, ale zanim mógł się przenieść do następnego, musiał znieść cierpienie towarzyszące obcinaniu uszu.

      – Dlaczego, panie? – zapytał Brando bardziej ze zdziwieniem niż z odrazą.

      – A dlaczego nie? – Malchus się zaśmiał. – Chodźmy.

      Nie miałem czasu zastanowić się nad kwestią zbierania trofeów przez naszego dowódcę. Wokół nas srożyły się pożary, a tam, gdzie ogień nie płonął, wróg zbierał się w grupach, zdecydowany zabijać.

      Biegnąc, minęliśmy pierwszego z naszych poległych.

      – Sprawdź, czy nie żyje – rozkazał Malchus, chcąc oszczędzić naszym ludziom męki tortur.

      Odwróciłem żołnierza. Germański topór tkwił głęboko w jego piersi.

      – Martwy! – Musiałem krzyczeć, żebym został usłyszany. Odgłosy walki były sporadyczne, ale wrzaskliwe rozkazy wszechobecne. Tak jak trzaskanie ognia. Kozy beczały ze strachu przed pożarem. Widziałem mężczyzn i dzieci biegnących z wiadrami, wysiłek większości członków plemienia zdawał się raczej skierowany na ochronę ich skromnych ruchomości niż na schwytanie żołnierzy oddziału wypadowego.

      – Teraz się nami nie interesują – powiedział Malchus, przyglądając się miotającym się wokół nas, falującym płomieniom; sadzę na jego twarzy żłobił pot.

      Dopiero kiedy wymknęliśmy się stamtąd i pognaliśmy w stronę obrzeży obozowiska nieprzyjaciela, zrozumieliśmy, że dowódca mylił się co do Germanów. Między ich obozem a naszym schronieniem stała zwarta linia zbrojnych wojowników.

      17

      Blask ognia lśnił na setkach żelaznych umb tarcz wojowników ustawionych między nami a naszym ocaleniem.

      – Pamiętasz drogę do transzei? – zapytał Malchus szeptem.

      Pamiętałem. To była jedyna szansa, żeby się przemknąć obok wroga, chociaż nie liczyłem zbytnio na to, że nasze ruchy pozostaną niedostrzeżone. Przeciwnicy byli pewni, że zabezpieczyli rowy, i w ciasnocie zygzakującej transzei musielibyśmy uderzyć na nich frontalnie, licząc na to, że nad naszymi głowami nie pojawią się włócznicy, którzy by dźgali nas jak ryby.

      Zawróciliśmy ku gęstwie namiotów. Pożar opanowywano. Musieliśmy wykorzystać resztki powodowanego przezeń zamieszania, póki jeszcze mogliśmy to zrobić.

      – Po prostu zasuwajcie – polecił Malchus.

      – Zaraz! – uparł się Brando. Nie czekając na zgodę, zanurkował do wnętrza namiotu. Wysoko nastrojone błaganie, które dobiegło z wnętrza, zakończyło bulgotanie. Brando wyłonił się chwilę później, w rękach miał zakrwawiony miecz i opończe.

      – Mądry chłopak. – Malchus się uśmiechnął, biorąc jedno okrycie.

      Narzuciłem na ramiona drugie.

      – Możesz poprowadzić? – zapytałem Batawa. Zapewniał nam teraz najlepszą możliwość poruszania się po obozie.

      Skinął zdecydowanie głową i ruszyliśmy szybko; w blasku płomieni była widoczna wznosząca się skarpa zewnętrznych umocnień ziemnych.

      Kiedy się zbliżyliśmy, ujrzeliśmy kilku samotnych wojowników kroczących po tym podwyższeniu, ale nikt nie zwrócił uwagi na trzy postacie w opończach idące śmiało w kierunku wejścia do wykopu.

      Zeskoczyliśmy w błoto. Zapach wilgotnej ziemi wypełnił mi nozdrza. Ściany rowu tłumiły dźwięki, chaos panujący w obozie ścichł natychmiast.

      – Robiłeś to wcześniej? – zapytał mnie Malchus.

      – Tak.

      – Pilnuj lewej strony. Ja się zajmę prawą.

      Posłuchałem go i trzymałem się blisko ziemnej ściany, podczas gdy Malchus posuwał się pół kroku za mną, na mojej flance. Brando szedł za nami tyłem, osłaniając nas i wyglądając od czasu do czasu sponad krawędzi transzei, żeby sprawdzić, czy nie pakujemy się w pułapkę, jak węgorze do wiklinowego kosza.

      Dotarliśmy do pierwszego zakrętu. Wykop skręcał w prawo, co lokowało mnie po odsłoniętej stronie. Gdyby w cieniu czaił się wojownik, ujrzałby mnie wcześniej i zaatakował. Malchus, blisko z prawej, miałby tylko moment, żeby zadać cios, gdyby ktoś ruszył na mnie, i odsłoniłby się przy tym z boku. Kiedy rów skręci w lewo, nasze role się odwrócą. Chwilowe wahanie któregoś z nas skazałoby tego drugiego na śmierć.

      Pierwszy przeciwnik, którego spotkaliśmy, wznosił nadal swój oręż, gdy Malchus ciął go mieczem w gardło. Minąłem szybko powalonego, oczy jego towarzysza błyszczały szeroko otwarte z przerażenia, zanim wbiłem mu ostrze w serce. Miecz wszedł głęboko; postawiłem stopę na piersi wojownika, żeby wyciągnąć klingę z zasysającego ją ciała, powietrze syknęło, gdy wreszcie mi się to udało.

      Szliśmy dalej. Centymetr za centymetrem, z wyschniętymi ustami, z walącymi sercami. Oczy przywykły do mroku, ale widoczność nadal wynosiła tylko metry.

      Następny zakręt w prawo wziąłem szeroko. Nastąpił krótki błysk, z jakim ostrze topora przeleciało mi obok głowy i zaryło się w ziemi. Potem rozległ się skowyt, gdy mój miecz znalazł kiszki i krew trysnęła na brodę wojownika.

      To był w istocie wrzask.

      Moment później rozległy się krzyki na trwogę.

      – Kurwa mać! – zaklął Malchus. – Z rowu! Jazda!

      Posłuchaliśmy go, Brando podepchnął mnie w górę, poza obręb transzei, po czym się odwróciłem, żeby go z niej wyciągnąć. Dowódca wyskoczył samodzielnie, zgrabnie jak rasowy rumak.

      Wydostaliśmy się na tyły wysuniętej linii wrogów, ale tylko nieznacznie dalej, i wojownicy ruszyli teraz na nas z ciemności, obiecując krzykiem zemstę i śmierć.

      – Biegiem! Do fortu! – wrzasnął Malchus.

      I tak po raz drugi Brando i ja uciekaliśmy z germańskiej transzei. Tej nocy wrogowie nie zamierzali dać nam uciec bez pościgu.

      Przynajmniej, kurwa, niektórzy