Oblężenie. Geraint Jones. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Geraint Jones
Издательство: PDW
Серия: POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Жанр произведения: Боевики: Прочее
Год издания: 0
isbn: 9788380626836
Скачать книгу
do swojej dyspozycji setki innych wyszkolonych ludzi – swoich rzymskich jeńców.

      Zapadał zmierzch, gdy popędzono nas naprzód i wciśnięto nam do rąk narzędzia. Władający łaciną Germanie wydali krzykami rozkazy, a my zaczęliśmy kopać. Z kierunku prac ziemnych zrozumiałem, że Arminiusz usiłuje wznieść pierścień umocnień obronnych wokół fortu, który ujrzałem teraz po raz pierwszy.

      Srebrna o zmierzchu rzeka płynęła blisko jego południowej ściany, sprawiając, że z tej strony był niemal niemożliwy do zaatakowania. Palisada warowni była gruba i solidna, z wieżami strażniczymi po obu stronach szerokiej bramy, zabarykadowanej w obliczu wroga. Wroga, który rozłożył się poniżej umocnień obronnych, tworząc gęsty dywan szachownicowych opończy i malowanych tarcz plemiennych.

      – Co to za fort? – zapytałem głośno.

      – Aliso – odpowiedział weteran z dziewiętnastego legionu. – Byłem tutaj. To mój legion – dodał z dumą.

      Przeniosłem wzrok na poległych germańskich wojowników, a potem na tych żywych. Zostali odparci, ale nie pokonani. Linie bitewne zostały zarysowane i poleje się krew.

      Kiedy do tego dojdzie, zamierzałem się znaleźć wewnątrz warowni.

      Pora uciekać.

      6

      Ludzie Arminiusza zmusili nas do pracy w nocy. Przy pochodniach wykopywaliśmy ziemię na powiększające się umocnienia obronne i w tym samym świetle widziałem ożywione twarze moich towarzyszy. Praca była ciężka i działająca na nerwy, ale tak bliska obecność wojsk rzymskich dodawała naszym mięśniom i umysłom sił, których potrzebowaliśmy, żeby funkcjonować. W głowach kotłowały się nam pytania, ale trzymaliśmy je pod korcem, gdy nasi panowie znajdowali się blisko. Byli rozdrażnieni, posmakowawszy pierwszej porażki, i nie chcieliśmy dawać im okazji do wzięcia pomsty na rzymskich grzbietach. Brando zerknął przez ramię i ujrzał, że nasi strażnicy są pogrążeni w ożywionej rozmowie; pora była pogadać.

      – Jak liczny jest garnizon? – zapytał żołnierza, dla którego dziewiętnasty legion był macierzystym oddziałem.

      – Nie pytaj mnie o takie rzeczy – odparł tamten szybko, zerkając na straże. – Według mnie mogą znać łacinę. Nieśpieszno mi do tortur.

      Żołnierz miał rację, ale pokręciłem głową.

      – Arminiusz wie, kto i gdzie stacjonuje. Gdyby nie wiedział, wyciągałby ludzi z szeregów, żeby się tego dowiedzieć, zanim w ogóle tutaj dotarliśmy.

      Legionista milczał nieprzekonany.

      – Zobacz, co zrobił z naszymi dowódcami – naciskałem. – Nie zabijasz wszystkich od ręki, jeśli nie znasz już informacji, które mają w głowach.

      Tym razem żołnierz wzruszył ramionami. Wytarłszy twarz grzbietem ubłoconej dłoni, zwierzył się nam ściszonym głosem, ani na chwilę nie spuszczając oczu ze strażników:

      – Kiedy byłem ostatni raz w forcie, stacjonowała w nim kohorta.

      Kohorta stanowiła pododdział legionu, dzielący się dalej na sześć jednostek zwanych centuriami, w sile osiemdziesięciu ludzi każda. Prawie pięciuset ludzi ciężkiej piechoty na wałach warowni stanowiłoby siłę budzącą szacunek.

      – Czy kohorta miała pełną liczebność? – zapytałem.

      – Nie wiem – przyznał legionista. – Wątpię w to. Warus wysyłał nas we wszystkie strony, prawda? Obsadzał każdą pieprzoną glinianą chałupę z kozą w środku.

      Wszystko to bez wątpienia za podstępną namową ze strony Arminiusza, rozpraszającego siły okupacyjne do tego stopnia, żeby mogły zostać sukcesywnie zniszczone przez zbuntowane plemiona.

      Aż do teraz.

      – W ciałach rannych tkwiły strzały – powiedziałem, jakby to było coś niezwykłego. W samych oddziałach legionowych nie było łuczników, tych dostarczały kohorty pomocnicze. Oddziały ściągnięte spoza cesarstwa, złożone z żołnierzy zwerbowanych w zamian za obietnicę otrzymania obywatelstwa rzymskiego po skończeniu dwudziestopięcioletniej służby.

      – Nie było ich tutaj, kiedy tędy przechodziłem, ale to było na początku lata. Do tej pory wszystko mogło się zmienić.

      – Jak cię zwą?

      – Winicjusz.

      – Wiesz, jak się dostać do fortu?

      Żołnierz się roześmiał, odgadnąwszy, o co mi chodzi.

      – Jasne, przez bramę albo nad umocnieniami. – Niemal prychnął. – Nie próbuj niczego głupiego, przyjacielu. Nie chcę zdechnąć w tym rowie.

      Pochwyciłem szyderczy uśmiech Branda, wywołany przez te słowa, a potem spostrzegłem, że patrzy na swojego towarzysza, Ekkeberta. Szare policzki i oczy Batawa były zapadnięte. Jego siły topniały szybko podczas marszu, a świadomość, że wojska rzymskie walczą, nie przyczyniła się w żaden sposób do ich odzyskania.

      Brando zapytał go o coś w ich narzeczu. Nie było odpowiedzi. Kiedy Bataw się odwrócił, ujrzałem troskę o przyjaciela wyrytą głęboko w jego ściągniętej twarzy.

      Kopaliśmy dalej w milczeniu. W ciszy, pomijając odgłosy metalu wgryzającego się w ziemię i towarzyszące im głośne dyszenie. Późno w nocy obok miejsca, w którym pracowaliśmy, przeszedł Germanin z grubym złotym naszyjnikiem. Bogactwo wyróżniało go jako człowieka o wysokiej pozycji, a jego wizyta okazała się inspekcją naszej pracy. Wyglądało na to, że się spisaliśmy, bo potem zjawili się nasi strażnicy z wyciągniętymi mieczami i zwyczajowymi obelgami. Przez chwilę się obawiałem, że wykopaliśmy sobie groby, i nie miałem ochoty puścić szpadla, mojej ostatniej marnej obrony. Brando wyczuł moje wahanie i rzuciwszy własne narzędzie na ziemię, odezwał się pośpiesznie:

      – Nie zmarnują na nas grobów, Feliksie.

      Oczywiście miał rację. Upuściłem szpadel. Narzędzia zebrano, a jeńców spędzono do kupy i odprowadzono od fortu. Jak dotąd w naszej niewoli pozostawaliśmy niespętani, samej groźby ohydnych tortur było dość, żeby utrzymać nas w ryzach, ale Arminiusz i jego dowódcy musieli wiedzieć, że widok opierających się Rzymian podniesie nas na duchu, więc tej nocy zostaliśmy mocno związani za ręce, po sześciu mężczyzn jedną liną. Znalazłem się między Mikonem a Brandem, ściśnięty ich ramionami tak mocno, że czułem drżenie cudzych mięśni.

      – Zdrętwiały mi ręce – odezwał się Mikon.

      Tydzień temu Kikut rzuciłby: „Raczej zdrętwiał ci mózg” albo z jego ust padłaby jakaś inna kąśliwa uwaga. Nie teraz. Weteran znosił niewolę z milczącą obojętnością skazańca. Brakowało nam jego humoru. Żołnierz musi dostrzegać absurdalność w cierpieniu. Jak inaczej mógłby regularnie stawiać mu czoło?

      Wobec milczenia Kikuta na mnie spadł obowiązek, żeby spróbować odwrócić uwagę Mikona od bólu rąk i chłodu, który przyprawiał go o szczękanie zębami w ciemności.

      – Pochodzisz z Pompejów, co?

      – T-t-tak – wyjąkał.

      – Nigdy tam nie byłem. Jak tam jest?

      – W-w-w porządku.

      – Dziewczyny są ładne?

      – Niektóre. Tak.

      I tak to trwało. Potem, jakoś przed świtem, moje ciało łaskawie się poddało i zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, kończyny w stawach miałem sztywne, gardło wyschnięte, skręcało mnie w pustym żołądku. Czułem każdy przebyty kilometr od chwili, w której się zaciągnąłem do legionów. Każdą ranę, siniak, upadek. Chciałem tylko