Pokuta. Anna Kańtoch. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Anna Kańtoch
Издательство: PDW
Серия: Ze Strachem
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788380498976
Скачать книгу
Wszyscy o tym wiedzieli.

      – Wyjechać z Przeradowa – odparła.

      Mężczyzna po drugiej stronie linii milczał, jednak Pola z jakiegoś powodu była przekonana, że dobrze trafiła.

      – Uciec stąd jak najdalej – dodała jeszcze dla pewności. – I nigdy nie wrócić.

      – W takim razie przyjdź pod Bajkę, a potem idź za znakami na drzewach. I pamiętaj, musisz poświęcić to, co najcenniejsze. Musisz to spalić. Rozumiesz?

      – Tak. – Nie rozumiała, ale jakiekolwiek tłumaczenia i tak mijałyby się w tej chwili z celem. Zastanowi się nad tym później, kiedy już będzie umiała myśleć.

      – I pamiętaj, masz być sama.

      – Będę pamiętać.

      Rozłączyła się i utkwiła wzrok w ścianie, obgryzając paznokcie. Siedziała tak, dopóki matka nie przyszła zawołać jej na obiad, a i wtedy Katarzyna Filipiak musiała powtórzyć swoją prośbę dwa razy, zanim dziewczyna ocknęła się wreszcie i powędrowała do jadalni.

* * *

      Helena Malcarek była niziutką blondyneczką z podkrążonymi ze zmęczenia oczami i włosami jak puch dmuchawca. Siedziała w pachnącej czystością kuchni i mówiła cichym głosem, bo „rozumie pan, mała niedawno zasnęła”.

      – Tak, wydaje mi się, że Renia miała taki łańcuszek – powiedziała.

      – Widziała go pani?

      Skinęła głową.

      – We wrześniu, kiedy przyszła do szpitala zobaczyć małą. Pochyliła się, żeby mnie uściskać, i wtedy ten łańcuszek wysunął jej się spod swetra. Zaraz go schowała, ale zdążyłam zobaczyć, że to krzyżyk. Trochę się nawet zdziwiłam, bo Renia raczej rzadko chodziła do kościoła.

      – I jest pani pewna, że to jest ten sam krzyżyk?

      Blondyneczka zakłopotała się.

      – Tak mi się wydaje, chociaż na życie mojej matki tobym nie przysięgła. – Zaśmiała się cienkim, niepewnym chichotem, jakby sama za dobrze nie rozumiała, na czym miałby polegać żart. – Widziałam go tylko przez chwilę.

      W pokoju zapłakało dziecko i Helena zerwała się z krzesła.

      – Przepraszam – rzuciła już w biegu. – Muszę tylko…

      Igielski został sam w ciepłej, przytulnej kuchni, gdzie na piecu stał już obiad czekający, aż mąż i ojciec wróci z pracy. Gołąbki w sosie pomidorowym – starszy sierżant nie powinien zaglądać do garnków, ale i tak tam zajrzał, a od smakowitego zapachu zaburczało mu w brzuchu. Jednocześnie poczuł ukłucie tęsknoty za czymś, czego nigdy nie było, bo tak przecież miało wyglądać jego życie. Wyszorowana kuchnia, obiad, w sypialni śliczna młoda kobieta, cichym głosem uspokajająca płaczące dziecko. Tyle że Helena Malcarek zapłaciła wysoką cenę za ten idylliczny obrazek. Dziewczyna wyglądała, jakby nie spała od dwóch miesięcy.

      Wróciła, trzymając na ręku kwilące zawiniątko, i oparła się o framugę drzwi. Teraz już nie tylko jej podkrążone oczy, ale cała postawa zdradzały śmiertelne znużenie.

      – Lubi, jak się ją kołysze – wyjaśniła, choć Igielski nie pytał.

      – Jak ma na imię?

      – Aldona. To tradycja w naszej rodzinie, po jednej z babek. Połowa moich kuzynek tak ma na imię, a połowa chłopaków to z kolei Beniaminy, po przodku, który walczył w powstaniu. Nie pamiętam którym. Mniejsza z tym. Chce pan jeszcze coś wiedzieć o Reni?

      – Czy ona się z kimś spotykała?

      Zmarszczyła brwi.

      – Przecież już o to pytaliście.

      – Wiem, ale może coś się pani przypomniało. Regina mogła wspomnieć o jakimś chłopcu. Albo nawet o starszym mężczyźnie.

      – Nie, ona myślała o nauce, nie o randkach.

      – Ale przecież chodziła z Andrzejem, prawda? W drugiej klasie liceum.

      Z ust blondynki wyrwał się kolejny słaby, zakłopotany chichocik.

      – Nie no, co pan. Ona z nim nie chodziła, tylko tak jakby… litowała się nad nim. Andrzej zawsze był dziwakiem, jego ojciec siedział w więzieniu, a jak wyszedł, to w ogóle gdzieś zniknął, matka chorowała… Znaczy – zreflektowała się – nie mówię, że dlatego nikt go nie lubił, ale z nim się nie dało nawet normalnie pogadać, bo tylko burczał coś pod nosem albo nawet mówił sam do siebie jak jakiś wariat. Dlatego ludzie woleli się trzymać od niego z daleka.

      – Z wyjątkiem Reginy?

      Skinęła głową.

      – Ona taka była. Wszystkimi chciała się opiekować, i dziećmi, i takimi cudakami jak Andrzej też. A że on sobie zaczął wyobrażać coś więcej, to już nie jej wina, prawda?

      Igielski przyznał, że owszem, prawda.

      Helena przerzuciła niemowlę na drugą rękę.

      – Coś jeszcze?

      – Nie mam więcej pytań, dziękuję.

      Starszy sierżant odniósł wrażenie, że przeszkadza tej dziewczynie. Nie doczekał się nawet standardowego pytania, po co ta wizyta, skoro śledztwo zostało oficjalnie zakończone. Kiedy wychodził, pożegnała go z roztargnieniem, mówiąc o praniu, które musi jeszcze nastawić. Przez chwilę, stojąc w progu, Igielski miał absurdalną ochotę zapytać, czy to wszystko – ciąża w klasie maturalnej, błyskawiczny ślub i przyspieszony kurs dorosłości przed skończeniem dwudziestu lat – było tego warte. Nie miał jednak odwagi, a poza tym to przecież nie była jego sprawa.

* * *

      – Wyjdę na chwilę, dobrze? – powiedziała do matki.

      – Dokąd? – Katarzyna Filipiak uniosła głowę znad książki. W tle szumiał telewizor, z piętra jak zwykle dobiegało postukiwanie maszyny do pisania.

      – Tak tylko się przejść. Może zajrzę do biblioteki i do księgarni.

      – Byłaś w bibliotece wczoraj.

      – Wszystko już przeczytałam. – Była to poniekąd prawda, bo Władcę Pierścieni czytała tyle razy, że praktycznie znała go na pamięć.

      Mogłaby powiedzieć, że idzie do koleżanki, ale matka doskonale wiedziała, że córka żadnych koleżanek nie ma – wszystkie jej kontakty urwały się w dniu, kiedy klasa czwarta B skończyła liceum. Latem było prościej, wtedy mówiła zwyczajnie, że ma ochotę na spacer, teraz za każdym razem, gdy chciała wyjść z domu, musiała wymyślać niekończące się wymówki.

      – Dobrze się czujesz? – Katarzyna Filipiak otaksowała córkę podejrzliwym wzrokiem.

      – Doskonale. – Zabrzmiało to jak kłamstwo, choć Pola naprawdę czuła się dobrze.

      – Nie robisz… nic głupiego?

      – Nie, mamo. – I mogłabyś nazwać to po imieniu, dodała w myślach. Nie tnę się żyletką, nie myślę o samobójstwie. A przynajmniej nie robię tego zbyt często.

      Matka uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały czujne.

      – Pojutrze jedziemy na zakupy, pamiętasz?

      – Jasne. – Pola zmusiła się do wykazania entuzjazmu. – Już nie mogę się doczekać.

      – Świetnie. Jak będziesz grzeczna, może nawet zabiorę cię na lody.

      To miał być żart,