Nowacka wyszła, zabierając kilka pustych butelek po piwie, a jej mąż podsunął Igielskiemu tacę z ciastem.
– Częstuj się.
– Tylko mały kawałek, powinienem trochę schudnąć – powiedział milicjant, ale nałożył sobie duży. Jakoś tak samo wyszło. Dalej mówił już z pełnymi ustami. – Znalazłem sześć dziewczyn, które mogłyby pasować. – Schylił się, sięgając po teczkę, która leżała obok fotela, i wyjął z niej zdjęcia. – We wrześniu 1979 roku zaginęła dziewiętnastoletnia Izabela Chrzanowska, w październiku tego samego roku Paulina Wąs, czternastolatka. Jesienią 1972 nie zniknęła żadna dziewczyna, a przynajmniej nikt czegoś takiego nie zgłosił. Jedyne zaginięcie, jakie znalazłem, miało miejsce w lipcu: wtedy dwudziestoletnia Karina Powrózło wyszła z domu i już nie wróciła. W 1965 znowu mamy dziewczynę, która znika we wrześniu: Aneta Lambert, lat osiemnaście. Sprawdziłem też akta o rok wcześniejsze albo późniejsze, niżby to wynikało z tego, co mówił Kowalski, na wszelki wypadek, gdyby coś mu się pomieszało. W 1971 w listopadzie zniknęła Aniela Kotulec, lat dwadzieścia sześć, a w październiku 1964 roku Renata Pawelec, siedemnastolatka.
– A wcześniej?
Igielski westchnął.
– Tu jest problem. Teoretycznie akta powinny jeszcze być w archiwum, ale albo ktoś je zgubił, albo wyrzucił, kiedy zgniły. Te z sześćdziesiątego czwartego były już całe zawilgocone. Albo w latach pięćdziesiątych milicja w ogóle nie kłopotała się zakładaniem teczek w takich sprawach.
Nowacki sięgnął po sporządzony przez starszego sierżanta spis.
– W porządku, spróbujmy najpierw pomyśleć nad tym, co mamy. Izabela Chrzanowska pasowałaby idealnie na ofiarę Kowalskiego, była w odpowiednim wieku i zniknęła we wrześniu siedem lat temu. Paulina… Sam nie wiem. Październik zamiast września łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza że zaginięcie zostało zgłoszone na samym początku miesiąca, ale dziewczyna była chyba trochę za młoda. Kowalski wybierał ofiary niedoświadczone i naiwne, ale już dorosłe albo prawie dorosłe. Takie, których zniknięciem nikt się za bardzo nie przejmował. A czternastolatka to dziecko, czternastolatek milicja szuka zdecydowanie intensywniej niż osiemnastolatek. Kowalski jest zbyt inteligentny, żeby tak ryzykować.
– Może dziewczyna skłamała, że jest starsza. Mógł jej uwierzyć, jeśli do tego wyglądała odpowiednio dorośle.
– To jest jakieś wyjaśnienie, owszem, ale mimo wszystko, jeśli Kowalski faktycznie zabił tu dziewczynę siedem lat temu, stawiałbym raczej na Izabelę. Karina Powrózło… Raczej nie, wątpię czy ktokolwiek pomyliłby lipiec z wrześniem, zwłaszcza w takim miejscu jak Przeradowo, gdzie latem jest mnóstwo turystów.
– Chyba że Kowalski nas okłamał.
Nowacki wzruszył ramionami.
– Przy takim założeniu możemy szukać czegokolwiek, choćby morderstw staruszków po osiemdziesiątce popełnianych co pięć lat, zawsze w lutym. Nie, moim zdaniem albo przyjmiemy, że facet mówi prawdę, albo możemy sobie w ogóle tę sprawę darować.
– Racja. – Igielski zjadł ostatni kawałek ciasta i ziewnął. Był przejedzony i lekko wstawiony, a jakby tego było mało, o szyby znowu zaczął dzwonić deszcz. Starszy sierżant potarł oczy. Zaczynam się starzeć, pomyślał, niedługo będę typowym wujkiem w średnim wieku, który po obiedzie musi się zdrzemnąć na pół godzinki. Nie była to do końca nieprzyjemna myśl.
– Aneta Lambert pasuje idealnie – kontynuował lekarz. – Aniela Kotulec… hmm, to mogłaby być brakująca dziewczyna z 1972 roku, ale ta z kolei wydaje się trochę za stara. Kto zgłosił zaginięcie?
– Mąż.
– Właśnie, nie sądzę, żeby mężatki jakoś szczególnie Kowalskiego interesowały. W przypadku Renaty Pawelec wiek by się zgadzał, ale mamy już zaginięcie w 1965, więc chyba nie ma sensu szukać ofiary rok wcześniej.
– Czyli dwie ofiary, które najbardziej pasują, to Izabela Chrzanowska, zaginiona siedem lat temu, i Aneta Lambert z sześćdziesiątego piątego. W siedemdziesiątym drugim Kowalski albo nikogo nie zabił, albo zaginięcie z jakiegoś powodu nie zostało zgłoszone. A z wcześniejszych lat brakuje nam danych.
– Niezupełnie. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – We wrześniu pięćdziesiątego ósmego roku zniknęła Róża Schmidt, dziewiętnastolatka.
– Skąd to wiesz?
– Przejrzałem stare wydania „Przeradowskich Wieści”. Róża wyszła z domu siedemnastego września, ubrana w brązową sukienkę i brązowe buty. Na głowie miała kapelusz i oprócz małej skórzanej torebki niczego ze sobą nie wzięła.
– Izabela Chrzanowska i Aneta Lambert też nie zabrały bagażu. Obie wyszły tylko na chwilę do pobliskiego sklepu i nigdy nie wróciły. Jakby nagle zdecydowały, że muszą zniknąć.
– Albo jakby po drodze spotkało je coś złego.
Starszy sierżant powoli skinął głową.
5 listopada 1986
W świetlicy oddziału psychiatrycznego szumiał zawieszony pod sufitem telewizor. Dźwięk był tak ściszony, że Igielski nie był w stanie wyłapać żadnego słowa, widział tylko przesuwające się po ekranie czarno-białe ziarniste sylwetki japońskich aktorów. W fotelach przed odbiornikiem siedziały dwie osoby: jedną z nich był przysypiający w fotelu staruszek z zapadniętymi policzkami, które zdradzały brak zębów, a drugą Jan Kowalski, z gazetą na kolanach, w eleganckiej piżamie i welurowym szlafroku. Igielski przypomniał sobie, że i piżamę, i szlafrok kupiła osobiście żona Nowackiego. W porównaniu ze staruszkiem ubranym w wystrzępioną, pocerowaną flanelę, Kowalski wyglądał niemal absurdalnie elegancko, jak angielski arystokrata, który jakimś cudem trafił do tego ponurego pomieszczenia, gdzie ściany miały paskudny zielonożółty kolor, a jesienne słońce wpełzało przez okna, oświetlając wytarte oparcia foteli i wypalone w ceratowych obrusach dziury po papierosach.
Na widok Igielskiego mężczyzna odłożył gazetę na stolik. Były to „Przeradowskie Wieści”, dziennik, którego szpalty zapełniały monotonne sprawozdania z lokalnych imprez i szkolnych rozgrywek sportowych. „Czy odwiedzi nas arcybiskup?”, brzmiał wytłuszczony tytuł na pierwszej stronie. Igielski nie miał pojęcia, o jakiego arcybiskupa chodzi, ale mógł się założyć, że nie odwiedzi.
– Chciałbym z panem porozmawiać – powiedział, siadając obok Kowalskiego. Na ekranie starszy Japończyk mówił do młodszego tak głośno, że mimo ściszonego dźwięku coś musiało dotrzeć do drzemiącego staruszka, który poruszył się lekko, otworzył jedno oko i zaraz je zamknął.
– Może pan mówić swobodnie. – Kowalski pobiegł wzrokiem za spojrzeniem starszego sierżanta. – Hajduk całe dnie przesypia, a kiedy się budzi, to i tak niewiele rozumie.
Igielski sięgnął do teczki i rozłożył na stoliku kilka czarno-białych zdjęć, starannie omijając przy tym lepiącą się różowawą plamę, w którą przed chwilą wsadził łokieć. Prawdopodobnie rozlany kompot, choć równie dobrze mógł to być kisiel.
– Czy rozpoznaje pan którąś z tych osób?
Kowalski podnosił do oczu każdą fotografię z osobna, wpatrywał się w nią uważnie, a potem odkładał. Trwało to dłuższą chwilę, a starszy sierżant nie mógł oprzeć się wrażeniu, że całe to przyglądanie się to wyreżyserowany specjalnie dla