– To tutaj. – Bąk energicznie zastukał w drzwi po lewej. – Otwierać, milicja!
Odpowiedziała mu głucha cisza, za to obok, pod siódemką, ktoś się poruszał. Igielski słyszał szuranie obutych w miękkie kapcie stóp, a potem kliknięcie odsuwanego wizjera. Ruchem głowy wskazał mieszkanie Bąkowi, który jeszcze raz walnął pięścią, tym razem w sąsiednie drzwi.
– Milicja!
Znowu szuranie, a później coś, co brzmiało jak szmer prowadzonej szeptem rozmowy. Młody męski głos spierał się ze starym kobiecym. Wreszcie szuranie zniknęło w głębi mieszkania, drzwi szczęknęły i w progu stanął wysoki jasnowłosy chłopak w przybrudzonym podkoszulku i wypchanych na kolanach spodniach.
– Panowie władza do kogo? – zapytał, prezentując zaskakująco białe i proste zęby.
Zanim Igielski zdążył odpowiedzieć, Bąk odepchnął go na bok.
– To ty – powiedział. – Ty dzwoniłeś na milicję. Poznaję cię po głosie.
Chłopak drgnął, jakby zamierzał się cofnąć i zamknąć drzwi, ale Bąk przytomnie pchnął je, otwierając szerzej, i wszedł do mieszkania.
– Gadaj! – warknął.
Z głębi mieszkania wychynęła ostrożnie pomarszczona jak suszone jabłko staruszka.
– Porozmawiajmy spokojnie – zaproponował Igielski. – Może pani poczęstuje nas herbatą?
Dziesięć minut później siwowłosa kobieta postawiła na stole cztery parujące szklanki. Bąk sięgnął po jedną, sparzył się i cofnął dłoń.
– Teraz mów, jak z tym telefonem było – powiedział, krzywiąc się. – Skąd wiedziałeś, że na plaży leży ciało?
– Od Andrzeja, od kogo innego miałbym się dowiedzieć?
– Andrzeja Białego, z sąsiedniego mieszkania? – upewnił się Igielski, a chłopak skinął głową. Wiedzieli już, że przystojny blondyn nazywa się Marek Pietrzak, ma dwadzieścia lat i „chwilowo nigdzie nie pracuje, tylko opiekuje się babcią”.
– No.
– Skąd o tym wiedziałeś?
Pietrzak wzruszył ramionami.
– Bo mi powiedział, nie?
– Tak po prostu?
– No. Staliśmy sobie pod klatką i…
– My, czyli kto? – przerwał mu Bąk.
– Ja, Petrol i Heniu…
– Nazwiska proszę.
Kapral starannie zapisał podane mu dane.
– Co dalej? – tym razem pytanie zadał Igielski.
– Mówię, staliśmy sobie i piliśmy piwko, kiedy Biały przyszedł i powiedział, że zajebał jedną laskę nad morzem. Jak mi pan władza nie wierzy, to możecie sobie zdjęcia obejrzeć.
– Jakie zdjęcia?
– W jego domu. Specjalnie nas zaprosił, żeby je pokazać.
– Nikomu z was nie przyszło do głowy, żeby od razu zadzwonić na milicję?
– E tam, pan władza niczego nie rozumie. – Marek głośno siorbnął herbaty. – My tu nie jesteśmy tacy wyrywni, żeby zaraz z glinami gadać. Ale potem widziałem się jeszcze z moją dziewczyną, Zośką, i ona zaczęła mi dziurę w brzuchu wiercić, że niby nie można tego tak zostawić, to w końcu rano zebrałem się i zadzwoniłem z budki pod spożywczakiem.
– Ale o tym, kto jest mordercą, nie raczyłeś powiedzieć – wytknął mu Bąk, na co chłopak znowu wzruszył ramionami.
– Biały to świr, ale swój. My nie kablujemy na swoich.
Igielski już otwierał usta, gdy jego uwagę przykuł dobiegający z korytarza zgrzyt otwieranych drzwi, a potem dźwięk skradających się kroków. Starszy sierżant wstał, ale Bąk, młodszy i szczuplejszy, był pierwszy. Poderwał się z krzesła, rozlewając herbatę, i rzucił się w stronę wyjścia. Igielski ruszył za nim, nie zważając na oburzony okrzyk staruszki.
Ktoś biegł po schodach – zza ramienia Bąka Igielski widział plecy i tył głowy człowieka, który zrezygnował ze skradania się i przeskakując po dwa stopnie, pędził teraz w dół. Ciemnowłosy, szczupły, prawdopodobnie młody. I szybki, choć nie tak bardzo jak kapral, który dopadł uciekającego na półpiętrze, złapał go za kurtkę i rzucił na ścianę.
– Na ziemię! – Podciął chłopakowi nogi, przewrócił go i przycisnął do ubłoconych schodów. A potem walnął jego głową w podest i chciał zrobić to samo jeszcze raz, ale Igielski złapał kaprala za ramię i odciągnął.
– Odbiło ci? – Spojrzał na chłopaka, który leżał na brzuchu z wykręconymi do tyłu rękami. Z ust kapała mu ślina, z rozciętego łuku brwiowego ciekła krew, a prawa gałka oczna, ta, którą widział Igielski, była wybałuszona przerażeniem. – Andrzej Biały? – zapytał.
Przewrócony chłopak zamrugał, ale nie odpowiedział. Igielski uniósł głowę. Młody Pietrzak stał na trzecim stopniu od góry i przyglądał się całej scenie z zainteresowaniem.
– To Andrzej Biały – potwierdził. – Ten, który zabił tę dziewczynę.
4 listopada 1986
– Renia nigdy nie miała takiego wisiorka. – Ilona Wieczorek przeciągnęła między palcami błyszczący łańcuszek.
– Jest pani pewna?
– Tak. To tania błyskotka, prawie jak z odpustu. Moja córka nie nosiła takiej biżuterii. – W jej głosie zabrzmiał ślad dumy, kobieta wyprostowała się na chwilę, a potem znowu zgarbiła. – Zresztą to już nie ma znaczenia.
Od rozpalonego kominka biło nieznośne gorąco, ale pani Wieczorek i tak siedziała na tapczanie otulona pseudoludową wełnianą chustą. Miała przetłuszczone włosy, spierzchnięte usta ze śladami szminki i głębokie cienie pod oczami. W ciągu ostatnich kilku tygodni postarzała się o dobre dziesięć lat, jeśli nie więcej.
– Rozumiem. – Wyciągnął rękę, a zdezorientowana kobieta po chwili oddała mu wisiorek. – W takim razie jeszcze tylko jedno małe pytanie. Czy Regina była religijna?
Zamrugała niepewnie. Igielski miał wrażenie, że Ilona Wieczorek jest pod wpływem środków uspokajających i słowa z trudem do niej docierają.
– Pyta pan z powodu tego krzyżyka?
– Na przykład.
– Była religijna tak samo jak wszyscy. Posłaliśmy ją do komunii i do bierzmowania, ale poza tym… – Wzruszyła ramionami, a Igielski nie musiał dalej pytać.
Wieczorkowie byli wierzący, bo „tak wypadało”, ale Bóg nie zajmował ważnego miejsca w ich życiu. Jak w przypadku wielu polskich rodzin, które jedną nogą tkwiły w nowej socjalistycznej rzeczywistości, a drugą w starej, tradycyjnej, która nakazywała chrzcić dzieci i brać ślub w kościele, święcić palmy, jeść kolację wigilijną i wielkanocne śniadanie.
Ilona Wieczorek oblizała usta, a Igielski