Pokuta. Anna Kańtoch. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Anna Kańtoch
Издательство: PDW
Серия: Ze Strachem
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788380498976
Скачать книгу
uderzał w czaszę parasola, a brodzące w głębokich błotnistych kałużach jaskrawożółte kalosze Poli były jedyną plamą koloru na tle wszechobecnej jesiennej szarości. Dziewczyna minęła kilka zamkniętych budek z pamiątkami, jedną, również zamkniętą, smażalnię ryb i sklep spożywczy, dla odmiany otwarty, choć w środku nie było żadnego klienta. Pomachała przez szybę znudzonej nastolatce za ladą, ale ta, zajęta lekturą „Przyjaciółki”, nawet jej nie zauważyła. Jeszcze niedawno Pola siedziała z Zuzą w jednej ławce i odpisywała od niej zadania z biologii, teraz ich drogi rozeszły się bezpowrotnie.

      Pola tęskniła za czasami, kiedy chodziła do szkoły. Nie dlatego, że ją lubiła, wręcz przeciwnie – zdarzały się poranki, kiedy na samą myśl o lekcjach robiło jej się niedobrze. Ale tamto cierpienie przynajmniej miało jakiś sens, dawało nadzieję, że kiedyś będzie lepiej. Jak wizyta u dentysty, którą trzeba przetrwać. Wytrzymać do osiemnastki i do matury: magicznej granicy dorosłości, która zmienia brzydkie kaczątka w piękne łabędzie. Tyle że w przypadku Poli żadna zmiana nie nastąpiła. Jej koleżanki zaręczały się, wychodziły za mąż, znajdowały sobie pracę albo przeciwnie: decydowały się zostać w domu i wychowywać dzieci (dwie z nich w pół roku zdążyły już zajść w ciążę) i tylko Pola miała poczucie, że wciąż jest dzieckiem, nieporadnie próbującym udawać kobietę. Jakby istniał jakiś tajemniczy klucz do dorosłości, który wszyscy z wyjątkiem niej znajdowali z taką łatwością.

      Skrzypnęła cmentarna furtka i dziewczyna wkroczyła na błotnistą ścieżkę prowadzącą między moknącymi w deszczu nagrobkami. Grób Reni znajdował się blisko wejścia, piąty z lewej. Łatwo go było rozpoznać, bo całą płytę pokrywały wypalone znicze: dwa dni temu, na Wszystkich Świętych, miejsce ostatniego spoczynku zamordowanej dziewczyny było lepiej oświetlone niż stojący na środku cmentarza krzyż, pod którym ludzie zwyczajowo zapalali świece. Prawdziwa rzeka świateł, spływająca z płyty nagrobnej aż na ścieżkę. Pola pamiętała, że patrzyła na te światła i wyobrażała sobie, że każde z nich coś symbolizuje: czasem miłość i żal, ale zdecydowanie częściej strach i wściekłość. Teraz część lampek leżała na płycie przewrócona przez wiatr, a w tych, które wciąż stały, zebrała się woda. Przemoczony miś opierał się plecami o napis Regina Wieczorek 1968–1986. Bóg tak chciał, wyżej widniało zdjęcie ślicznej blondyneczki z dołkami w policzkach i kręcącymi się nad czołem włosami. Renia, najlepsza uczennica w całym liceum i przewodnicząca samorządu uczniowskiego, która zawsze pierwsza zgłaszała się do odpowiedzi i miała gładką cerę nawet wtedy, kiedy wszystkie dziewczyny w pierwszej klasie chodziły obsypane pryszczami, która nigdy nie pyskowała nauczycielom i nie brała udziału w imprezach – a jeśli nawet, to wracała z nich pachnąca i świeża, a nie wymięta, śmierdząca dymem i wymiocinami.

      Prawdziwy pieprzony ideał.

      – Cześć.

      Pola drgnęła, gdy usłyszała za plecami zachrypnięty głos. Odwróciła się. Chłopak, który stał za nią, nie miał parasola ani kaloszy, ciemnoblond włosy kleiły mu się do czoła, a lekka, bardziej letnia niż jesienna kurtka, była cała przemoknięta. W ręku trzymał papierosa, też mokrego, i patrzył na niego smętnym wzrokiem, jakby właśnie do niego dotarło, że z palenia nici.

      – Kurwa, ale pogoda, nie? Co tam u ciebie?

      – Nic. – Wzruszyła ramionami.

      – Stara bida, co?

      – Aha.

      – Dobrze, że nie nowa. – Łukasz Woźniak wyszczerzył górne jedynki, które zdecydowanie wymagały interwencji dentysty.

      Pola i Łukasz chodzili razem do liceum przez pierwsze dwa lata – potem chłopak rzucił naukę i od tego czasu widywano go głównie pod sklepem z butelką piwa w ręku. Pola pamiętała, jak swego czasu śmiała się z niego z koleżankami, odprawiając rytuał dziobania słabszych właściwy nastolatkom. Teraz nie było jej do śmiechu.

      – Szkoda laski, nie? Fajna z niej dziewczyna była.

      Skinęła głową, w milczeniu zgadzając się z tym osobliwym epitafium.

      – Petrol widział zdjęcia i mówił, że po śmierci wyglądała paskudnie. Znasz Petrola?

      – Tak sobie.

      Sebastian Paszko, zwany z jakiegoś powodu Petrolem, był trzy lata starszy i kiedy Pola zaczynała liceum, on już dawno pracował. Albo przynajmniej udawał, że pracuje.

      Łukasz spojrzał raz jeszcze na papierosa, a potem zniechęcony rzucił go na ziemię, gdzie biel papierowej otoczki natychmiast zniknęła w błotnistej brei.

      – Biały to świr. Kurwa, wiedziałem o tym od początku. Gość zbierał zdjęcia martwych zwierząt, wiedziałaś o tym?

      – Andrzej nie jest świrem.

      – Zabił Renię, nie?

      Pola zacisnęła usta. Nigdy nie potrafiła się kłócić, zresztą nie miała przecież żadnych argumentów. Nikt w Przeradowie nie wątpił w winę Andrzeja Białego.

      – Często tu przychodzisz? – zmieniła temat.

      – Czasem. – Tym razem to chłopak wzruszył ramionami. – Tu jest spokój, nie? Można obalić piwko albo zajarać szluga. Wpadnij kiedyś, to może się podzielę.

      Pola prawie się uśmiechnęła na myśl, jaką minę zrobiłaby Katarzyna Filipiak, gdyby córka oznajmiła jej, że wybiera się na cmentarz „obalić piwko”.

      – Może wpadnę.

      – Spoko. Jak coś, to mnie znajdziesz. Zawsze byłaś w porządku, nie? Nie zadzierałaś nosa, jak niektóre.

      – Jak Renia? – Pola niemal desperacko pragnęła usłyszeć o zmarłej dziewczynie coś negatywnego, ale Łukasz tylko pokręcił głową.

      – Ona była w porządku.

      W jego głosie zabrzmiał nieoczekiwany smutek. On też był w niej zakochany, pomyślała Pola w nagłym przypływie złości. Jak wszyscy chłopcy w podstawówce i potem w liceum. I część nauczycieli pewnie też.

      – To cześć – powiedziała sztywno. – Muszę lecieć.

      Kiedy otwierała furtkę, obejrzała się jeszcze za siebie. Chłopak wciąż stał przy grobie zgarbiony, moknąc w deszczu. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale Poli ani przez chwilę nie było go żal.

* * *

      Starszy sierżant wrócił do domu, przespał się sześć godzin i zrobił szybkie zakupy: chleb, mleko, parę jajek. Obiady i tak jadał albo na mieście, albo u Nowackiego. Smutek pustego mieszkania zawsze go przygnębiał, uciekał więc stąd, kiedy tylko mógł. Do pracy, do kina, do biblioteki albo do knajpy, gdzie godzinami przesiadywał nad jednym piwem. Kiedy była tu Beata, mieszkanie wydawało się jaśniejsze, przyjaźniejsze. Teraz Igielski dostrzegał całą jego brzydotę: poszarzałą tapetę, którą dawno powinien był zmienić, tapczan z narzutą we wściekle rudym kolorze i chyboczący się nocny stolik. Ich meble były starociami, które dawno temu ze śmiechem zbierali po znajomych Beaty. Wtedy nie przeszkadzała im ani ciasnota kawalerki, ani niedobrane sprzęty. To przecież i tak miało być tylko na chwilę, ot, miejsce, żeby przeczekać, zanim znajdą coś większego, zanim urodzą się dzieci. Tylko że nie było ani większego mieszkania, ani dzieci, a Beata odeszła pewnego dnia, zostawiając kartkę na chyboczącym się nocnym stoliku. Część jej rzeczy, spakowanych w turystyczną torbę, wciąż leżała w kącie, pokrywając się kurzem. Jakieś płyty, buty, których nigdy nie lubiła, trochę na wpół zużytych słoiczków z kosmetykami. I gliniana figurka górala z fajką, którą dziewczyna kupiła podczas urlopu w Zakopanem, a która w jej nowym lepszym życiu najwyraźniej