Hrabia Antoni Mokrzycki czekał na Dworcu Głównym w Warszawie na swoją narzeczoną. Nigdy nie lubił tego budynku, wzniesionego jeszcze w czasach carskich. Dworzec wydawał mu się ciasny i wiecznie zatłoczony, co nie odbiegało od prawdy. Choć mżył wiosenny deszcz, hrabia wybrał miejsce na zewnątrz, chcąc pooddychać świeżym powietrzem. Jego pociąg ekspresowy, który przez Poznań, Berlin, Düsseldorf i Metz miał zawieść go do Paryża, odjeżdżał za dwadzieścia minut. Część swoich rzeczy wysłał do Hiszpanii kurierem tydzień wcześniej, a teraz miał jedynie bagaż podręczny, by nie psuć sobie wrażeń z podróży i nie zajmować się doglądaniem dobytku.
Monika Skirmuntówna zjawiła się z rodzicami na kwadrans przed odjazdem. Rozumiał ją. Jego wyjazd był jej nie na rękę, ponieważ będzie musiała pokazywać się w towarzystwie bez swojego mężczyzny. Poza tym wyjeżdżał bez niej, czym była mocno urażona. Gdyby łączyła ich naprawdę głęboka i szczera miłość, pojechałaby za nim na kraniec świata. Za jego dziadkiem, powstańcem styczniowym, babcia, wówczas jako narzeczona, z własnej woli ruszyła na Sybir. Mokrzycki uznał, że wymagać tego od nowoczesnej kobiety to zbytni ambaras dla obojga. Jego podróż była więc w istocie próbą weryfikacji ich związku. Nie miał co do tego wątpliwości. Gdy więc szczupła i elegancka postać Moniki wyłoniła się z gąszczu podróżnych, uśmiechnął się do niej. Zauważyła go i podbiegła.
– Kochanie, czy pamiętałeś o paszporcie? – Zadając błahe pytania, próbowała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– Oczywiście – odparł Mokrzycki i ją przytulił.
Zbierało się jej na płacz, ale on, patrząc na jej niezmiennie ładną buzię, zastanawiał się, czy już w godzinę po jego wyjeździe nie pójdzie na ploteczki do koleżanek.
– Obiecujesz pisać do mnie regularnie? Będę czekała.
– Oczywiście, kochanie.
Czułe słówka. Ta scena wydała się Mokrzyckiemu słodka jak z dziewiętnastowiecznego romansu. Z szacunkiem pożegnał się rodzicami narzeczonej, Zdzisławem Skirmuntem, profesorem na Politechnice Warszawskiej, oraz Anielą Sirmuntową z Potockich, znaną warszawską marszandką. Mokrzycki nie po raz pierwszy pomyślał, że obrazy Leona Wyczółkowskiego, które wisiały na ścianach w salonie Skirmuntów w Warszawie, odpowiadały przede wszystkim gustowi matki, nie córki. Monika nigdy nie podjęła z nim rozmowy o Leonie Wyczółkowskim i jego malarstwie. Nie rozumiała tego.
Gdy znalazł się już w przedziale, odwzajemnił czułe gesty narzeczonej, która machała do niego chusteczką. Jednak jego wzrok zmierzał gdzie indziej, a serce pragnęło zobaczyć na dworcu kogoś innego. Mokrzycki wiedział, jak podle potraktował Goldę Cwajnblum. Zostawił jej nawet pokaźną sumę pięciuset złotych, jak jakiejś ladacznicy, łatwej panience. Wiedział, że postąpił źle. Gdyby ją zobaczył ten ostatni raz, byłoby mu odrobinę lżej wyjeżdżać.
Pociąg ruszył do przodu. Gdzieś na dworcu rozległo się wołanie: „Pasażerowie, proszę wsiadać, drzwi się zamykają”. Mokrzycki wreszcie ją dojrzał. Stała jakieś dwadzieścia metrów od Skirmuntów. Ubrana skromnie, miała na sobie szarą sukienkę ze złotym paskiem, który kupił jej w Krakowie. Przywdziała jasny kapelusz, a w dłoniach trzymała parasolkę.
Dostrzegłszy ją, bardzo się ucieszył. Wstał, otworzył okno i pomachał na pożegnanie. Ona dała znak ręką. Powiedziała do niego coś, czego nie zrozumiał z powodu świstu lokomotywy. Zinterpretował to jako wybaczenie – nie gniewała się na niego. Lubiła go. Ze swoją urodą mogła mieć każdego mężczyznę w Warszawie. A on nie miałby o to do niej pretensji. Jednak Golda była pierwszą kobietą, przed którą próbował się otworzyć. Pragnął, by znów kiedyś dane im było się spotkać i powiedzieć sobie ostatnie słowo. To, które ona wyczuła na dnie jego duszy, a od którego on uciekł, kiedy oboje leżeli na jej łóżku mokrym od ich potu.
*
Minęła doba. Lutetia Parisorum, łacińska nazwa osady, na miejsce której wzniesiono stolicę Francji, przemknęła hrabiemu przez myśl, kiedy pociąg wtoczył się na Gare du Nord, dworzec północny w mieście nad Sekwaną. Mokrzycki lubił Paryż i właśnie dlatego nie chciał bywać w nim zbyt często – żeby widoki paryskie i paryskie zabytki za bardzo mu nie spowszedniały. Uwielbiał zwłaszcza Montmartre i jego wąskie uliczki, galerie malarskie, kafejki, gdzie można przyjemnie spędzić czas przy espresso i kieliszku doskonałego wina. Dobrze się czuł także w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie miał zamiar się zatrzymać w drodze do Hiszpanii, w mieszkaniu służbowym polskiej ambasady w Paryżu przy Rue Saint-Séverin. Pociąg do stacji Atocha w Madrycie, przez Bordeaux i San Sebastián, odjeżdżał następnego dnia o osiemnastej. Mokrzycki miał zatem dobę na to, aby odwiedzić ulubione miejsca i kupić kilka książek.
Bagażowy zawiózł jego torby do wynajętego mieszkania, gdzie Mokrzycki miał się zatrzymać. Nie planował się rozpakowywać, z podręcznego bagażu wyjął tylko kilka drobiazgów, w tym wodę kolońską i brzytwę do golenia. Postanowił wkrótce rozejrzeć się po mieście, ale przede wszystkim coś zjeść. Nie był specjalnie wybredny, jeśli chodzi o posiłki, nigdy nie ulegał przesadnie przyjemnościom podniebienia. Był szczupłym mężczyzną, mierzącym metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, o wadze odpowiedniej do swej postury. Wykąpał się po podróży, założył nową koszulę, wełnianą marynarkę i spodnie szyte z bielskiej wełny, i wyszedł na ulicę. Gdy opuścił mieszkanie, jego uwagę przyciągnął kościół Świętego Seweryna. Znał to miejsce jako ośrodek kultu zrzeszający Polonię paryską. Być może to tutaj Mickiewicz, dumając na paryskim bruku, snuł swoje mesjanistyczne idee, którymi zaraził go Towiański.
Bruk Paryża wart jest swojej historii, tak jak Paryż był wart mszy. Mokrzycki nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Przechadzając się krętymi uliczkami, wiedział, że zbliża się do rzeki i do Île de la Cité, z wznoszącą się na wyspie ku niebu katedrą Marii Panny. Gdy czytał po raz pierwszy powieść Victora Hugo, wyobrażał sobie siebie w średniowiecznym Paryżu, jak przechadza się i spotyka miłość równie gorącą jak uczucie dzwonnika do Esmeraldy. Teraz jednak te młodzieńcze fantazje wydawały mu się niedorzeczne, wręcz głupie. Na wystawie jednej z licznych w tej dzielnicy paryskich księgarni zauważył tomiki francuskiej poezji. Wstąpił do środka i zakupił wiersze Jeana Arthura Rimbauda oraz jego poemat pisany prozą poetycką Sezon w piekle, a z uwagi na fakt, że jechał do Hiszpanii, poprosił o wszystkie tomiki najsłynniejszego tamtejszego poety, którego sława sięgała poza Półwysep Pirenejski – Federico Garcíi Lorki.
W restauracyjce, której okna i patio wychodziły na katedrę, Mokrzycki zamówił francuską zupę cebulową, ratatouille, eskalopki cielęce oraz butelkę Châteauneuf-du-Pape, słynnego prowansalskiego wina, które było ulubionym trunkiem Napoleona Bonaparte. Sączył je powoli, spoglądając na katedrę, niemego świadka historii, rewolucji i codziennego życia mieszkańców Paryża. Lubił wytrawny smak tego wina, przypominało mu, że prawdziwa rozkosz pierwszego łyku jest nam dana tylko raz, tak jak miłość.
Czy kiedykolwiek kochał naprawdę? To pytanie dręczyło go po rozmowie z Goldą w jej pokoiku w Warszawie. Czy doświadczył w życiu miłości, która byłaby pewna i ostateczna? Czy taka miłość w ogóle jest możliwa? Życie mężczyzny z dobrego szlacheckiego domu w II Rzeczypospolitej było łatwiejsze niż chłopaka z dzielnicy robotniczej. Okazji do skosztowania miłości miał sporo. W wieku lat siedemnastu spotykał się z pokojówką o wydatnym biuście, którą obmacywał za wiedzą i zgodą ojca. Dała mu to, czego chciał, raz albo ze dwa razy, ale Mokrzycki, nabrawszy doświadczenia, uznał, że takie zaspokojenie (przecież nie namiętność) jest w gruncie rzeczy niczym wartym zapamiętania. Potem była starsza kuzynka w majątku na Ukrainie. Ona chyba naprawdę się w nim zadurzyła. Kochając się z nią na sianie latem, czuł przez moment błogość i szczęście, ale zaraz potem porzucił ją bez podania przyczyny. Płakała dniami i nocami,