– Czy podobało ci się, kochanie, jak dla ciebie gram? – Monika zwróciła się do niego melancholijnym, słodkim głosem, kiedy zjawił się w mieszkaniu.
Mokrzycki lubił patrzeć, jak gra na pianinie, jak jej długie, piękne place suną po klawiszach. Ale nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy dziewczyna ma do tego talent. Gdy pojechali razem do Wiednia na koncert słynnych na cały świat filharmoników, by usłyszeć ich wykonanie V symfonii Mahlera, zastanawiał się, czy jego towarzyszka rozumiała choć cząstkę tę muzykę. Bo przecież jeśli ktoś rozumie V symfonię Mahlera, nie może zachowywać się próżnie. Tymczasem na koncercie Monika przysnęła! Na Mahlerze! W duchu musiał przyznać, że jej muzyka fortepianowa była miła dla ucha, ale nic poza tym. Podobnie ich związek – byli sobie przyrzeczeni, ich małżeństwo miało zapewnić obydwu rodzinom poważanie. Ale nic poza tym. W jego wieku należało się ożenić. Ona zapewniała sobie nowy dom i zwalniała rodziców z kosztów utrzymywania jej. On zyskiwał żonę, a w jego sferze znaczyło to bardzo dużo. Rodzice Mokrzyckiego wymusili na nim ożenek przed trzydziestką odpowiednim zapisem testamentu.
Monika miała duże zielonkawe oczy, eleganckie szlachetne rysy, lekko zadarty, mały nos i zmysłowe usta. Nie lubiła się ostentacyjnie malować, preferowała dyskretny makijaż. Mokrzycki podszedł do niej i pocałował ją w usta. Wiedział, że nie należy prosić jej o zgodę, bo gdyby zapytał, przewrotnie odpowiedziałaby „nie” i musiałby się przed nią upokorzyć, błagając, czy może to zrobić. Monice by to bardzo odpowiadało. A tego zdecydowanie nie lubił. Przylgnął wargami do jej ust i wsunął dłoń pod jej bluzkę. Zdołała jednak zatrzymać jego palce, dając znak, by nie posuwał się za daleko. Poczuł się zawiedziony. W zepsutym do szpiku kości świecie elit Warszawy ludzie sypiali ze sobą wedle prawideł wolnej miłości, lecz Monika Skirmuntówna miała swoje zasady. To niegdyś kluczowe słowo w kontekście erotycznej więzi między kobietą i mężczyzną było w moralności roku 1936 roku na tyle osobliwe, że Mokrzycki czuł się przez chwilę jak powstaniec styczniowy całujący się z ukochaną przed wyruszeniem na bój śmiertelny z zaborcą. A tymczasem Mokrzycki nie chciał być powstańcem. Nie tego potrzebował. Chciał zakasać do góry jej sukienkę, włożyć dłoń między jej nogi i nasycić się wilgocią. Potrzebował jej ciała, którego ona przed ślubem nie chciała mu dać.
Zasady. Musiał po raz kolejny uznać swoją porażkę. Ale on to sobie jeszcze odbije gdzie indziej.
Ileż w ich narzeczeństwie było wieczorków, które płynęły lekko w rytm fokstrota lub nudnych wynurzeń muzycznych późnego Brahmsa. Na szczęcie nie musiał silić się na poważne tematy, ponieważ ona i on mieli podobne gusta: literackie i plotkarskie, no, może z tą różnicą, że Monika w ogóle nie interesowała się polityką. Nie chodziła także na wieczory panieńskie do znanej z feministycznych poglądów Zofii Nałkowskiej, gdzie można było napić się absyntu, zapalić przemycaną z Francji marihuanę oraz omówić najnowsze odkrycia mody. Czasy morfinistów przeminęły wraz z Nad Niemnem Orzeszkowej, zresztą Antoni zawsze uważał tę powieść za wyjątkowo nudną, ale cóż, w szkole musiał ją czytać z zachwytem, choć robiło mu się od tego niedobrze.
– Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz – powiedziała z wahaniem w głosie Monika.
– Nie, jakżebym mógł! – odrzekł Mokrzycki, choć odczuł po raz kolejny, jak go odrzuca, mimo fizycznej bliskości. – Mamy, moja duszko, całe życie, żeby się ze sobą kłócić.
Celowo tak ją nazwał. Monika Skirmuntówna była bardzo dumną dziewczyną i nie lubiła, gdy mężczyźni zwracali się do niej protekcjonalnie.
Czar wieczoru prysł.
Antoni poczuł, że musi się ulotnić, choćby pod byle pretekstem.
– Za dwa tygodnie wyjeżdżam do Hiszpanii – powiedział w końcu.
Monika dała wyraz swemu niezadowoleniu.
– A ja? A nasze narzeczeństwo?
– Narzeczeństwo na tym nie ucierpi, moja kochana – rzekł Antoni. – Mój wyjazd tylko je wzmocni. Zaraz jak wrócę, weźmiemy ślub.
– W Wilanowie?
– A czemuż by nie? Zaprosimy pięciuset gości, a może i więcej. Stać nas. Choć po prawdzie, wszystko może się jeszcze wydarzyć, moja misja w Hiszpanii zdaje się niebezpieczna – powiedział przebiegle Mokrzycki.
Monika natychmiast się zmartwiła. Lubił tę jej naiwność i w pewien sposób uroczą prostoduszność. Za nic w świecie nie chciałby jej skrzywdzić, a jednak – małżeństwo z nią musiało dojść do skutku z rozsądku, on natomiast miał już teraz swoje potrzeby i wiedział, gdzie dać im upust. Jak tylko stąd wyjdzie, z tego przesłodzonego gniazdka, uda się do miejsca, gdzie będzie mógł poczuć się jak mężczyzna.
– Martwię się o ciebie – powiedziała Monika.
– Niepotrzebnie, serce ty moje. Muszę jechać. To mój obowiązek.
Dobrze rozumiała to słowo. Mieli się pobrać z obowiązku wobec swojej sfery i rodziny. Antoni nie umiał wyobrazić sobie samego siebie prowadzącego monotonne życie u boku Moniki, dlatego tym bardziej uznał, że wyjazd do Hiszpanii jest okazją, jaka może się więcej nie powtórzyć. Nawet tego dnia, po prawie godzinie w jej towarzystwie, nie mógł dłużej wytrzymać. Wykręcił się pretekstem koniecznego spotkania z jednym z oficerów Becka.
– Będą cygara i dużo wódki, a ty tego nie lubisz, kochanie – powiedział, by nie prosiła, żeby ją ze sobą zabrał.
Nie zrozumiała.
– Nie podoba mi się ta luźna atmosfera. Kiedy będziemy małżeństwem, twoim obowiązkiem będzie mi towarzyszyć. Skończą się te wieczorki kawalerskie!
Mokrzycki ukrył irytację.
– Nie wątpię w to, moja duszko. – Pożegnał się szybko, nie chcąc narażać się na jej reakcję na ponowne nazwanie jej tymi słowami.
*
Po wyjściu od Skirmuntów Mokrzycki poczuł, że musi pooddychać świeżym powietrzem, którego brakowało w ich dużym sześciopokojowym mieszkaniu. Miał pewien sekret, pielęgnował skrywaną namiętność do żydowskiej tancerki pracującej w jednym z klubów nocnych na ulicy Nowolipie. Nazywała się Golda Cwajnblum, miała dwadzieścia sześć lat, a poznali się podczas jednego z wieczorów kawalerskich kolegów z roku Antoniego. Absolwenci prawa Uniwersytetu Warszawskiego zazwyczaj po studiach wybierali drogę adwokatury, jeśli mieli dostatecznie bogatych i mających znajomości rodziców, lub drogę wojskową. Ci drudzy zostawali podporucznikami Wojska Polskiego, a to była nie lada gratka. Własne mieszkanie, ordynans na posyłki i cztery tysiące złotych pensji, podczas gdy robotnik w Warszawie zarabiał trzysta złotych miesięcznie w fabryce u Lilpopa.
Podczas jednego z takich suto zakrapianych wesołych wieczorków Mokrzycki poznał Goldę. Miała fantastycznie długie nogi, temperament i czarne piękne włosy. Każdy z chłopaków chciał ją zdobyć, ale Golda, jako tancerka, nie była panienką do wynajęcia. Mokrzycki ze swoich kumpli był najbogatszy, a papa, gdy żył, nigdy nie żałował mu na uciechy, wiedząc, że jak chłopak się wyszumi, będzie lepszym mężem i ojcem w przyszłości. Gdy inni ochoczo pogwizdywali, Mokrzycki po prostu zaprosił ją na kolację do najlepszej koszernej restauracji w Warszawie. Wówczas jeden z podchmielonych polską wódeczką kolegów