– Te na dole? – spytał admirał, wskazując dłonią kilka świetlnych punkcików, obwiedzionych czerwoną obwódką i przesuwających się od strony Jowisza ukosem w kierunku zgrupowanej w nieregularny okrąg flotylli.
– Tak, panie admirale – potwierdził artylerzysta. – Niewykluczone, że jest ich więcej, bo mam jeszcze kilka słabych ech, ale równie dobrze mogą to być asteroidy.
– Proszę to sprawdzić – polecił Krawczenko. – Wystarczy już tych niespodzianek.
Wdusił przycisk uruchamiający system rejestracji komend.
– Do wszystkich jednostek! Odchodzimy dziesięć stopni względem płaszczyzny ekliptyki. Formacja delta. Powtarzam, dziesięć stopni względem płaszczyzny ekliptyki. Formacja delta – wyrecytował do rejestratora, po czym wyłączył urządzenie. – Proszę połączyć mnie z „Herkulesem” – rzucił w kierunku stanowiska łączności. – Pan, komandorze, opracuje plan przechwycenia tych spryciarzy przez naszą straż tylną.
– Tak jest – skłonił głowę Tsugawa.
3
Kajuta, którą przydzielił Ianowi Lupos, wyglądała tak, jakby dotąd jeszcze nie miała lokatora. Wysuwana z wnęki w ścianie prycza obłożona była fabrycznym brezentem, zaś luksusowe jak na standardy liniowego okrętu wojennego umeblowanie, w postaci kubełkowatego, wyłożonego miękką pianką fotela, okrągłego stolika z przezroczystym blatem i niewielkiej narożnej kanapy, zsunięto do jednego kąta i nakryto płachtami przezroczystej, nieco zakurzonej folii. Taką samą folią osłonięto także pulpit multimedialnego terminala oraz wielki, imitujący okno ekran, zajmujący całą ścianę.
W gniazdach zasilających wciąż tkwiły zaślepki, na zlokalizowanym przy drzwiach panelu sterowania mieniły się srebrzyście naklejki plomb. Ian pozrywał je niedbale, po czym kolejno wdusił przyciski aktywujące oświetlenie, klimatyzację oraz sam wyświetlacz.
Na jednej ze ścian ukazała się rozległa równina, porośnięta wysoką, burobrązową roślinnością, której źdźbła, przypominające kwiaty ziemskiej pałki wodnej, kołysały się z wolna na wietrze. Po amarantowym nieboskłonie sunęły kłębiaste, żółto-pomarańczowe obłoki. Daleko na horyzoncie widać było skaliste turnie, wysokie, poszarpane szczyty, poznaczone jęzorami różowawego lodu, spływającego ze zboczy niczym skrząca się lawa. W centralnym punkcie panoramy, tuż nad linią horyzontu, pomiędzy dwoma górskimi szczytami jarzyła się mdłym blaskiem tarcza Epsilon Eridani.
Ian uśmiechnął się na ten widok. „Archipelag Omua” – pomyślał. Podszedł do ściany i mocnym szarpnięciem zerwał zabezpieczającą ekran folię.
Obraz natychmiast zyskał głębię, barwy stały się żywsze, falujące łany obcej, a jednocześnie tak dobrze znajomej trawy zdawały się być na wyciągnięcie ręki, tak prawdziwe, że miał ochotę musnąć je palcami, by poczuć tę charakterystyczną, szorstką i wilgotną fakturę, którą pamiętał z dzieciństwa spędzonego na AEgirze.
Zamiast tego płynnym ruchem przesunął obraz.
Równina i ośnieżone szczyty zniknęły natychmiast, ustępując miejsca otoczonym rozlewiskiem kopulastym zabudowaniom z grubo ciosanego kamienia, pomiędzy którymi ciągnęły się rzędy cieplarni. Niskie, przeszklone budynki otoczone były wysokimi na kilkadziesiąt metrów słupami, z których każdy zwieńczony został panelem z potężnej mocy jupiterami.
Od budynków odchodziły szerokie, wyłożone kamieniem alejki wiodące do największej z kopuł, na której spłaszczonym, stanowiącym lądowisko wierzchołku bielały krępe i krótkoskrzydłe sylwetki transportowców stratosferycznych.
Kilkaset metrów za osiedlem, połączona z nim wysoką, wzmocnioną stalowymi płytami groblą, wznosiła się w niebo smukła, strzelista konstrukcja. Od jej szerokiej podstawy aż do zakończonego iglicą wierzchołka wiły się spiralnie sploty gigantycznych rur i przewodów. Z tej plątaniny co kilkadziesiąt metrów wystawały lejkowate tubusy pompujące do atmosfery życiodajną mieszaninę złożoną z azotu i tlenu. Szczyt terraformera migotał nieustannie, chłoszcząc nieboskłon zygzakami wyładowań elektrycznych, tworząc w ten sposób pierwsze zalążki warstwy ozonowej, która za kolejnych kilkaset lat mogłaby jeszcze skuteczniej chronić atmosferę AEgira przed humorami macierzystej gwiazdy.
Przesunął obraz jeszcze bardziej.
Tym razem na ekranie pojawiło się betonowe nabrzeże, wzdłuż którego kotwiczyły płaskodenne barki, kołyszące się miarowo na wzburzonej, upstrzonej płatami zielonkawej piany powierzchni Morza Omua – największego na planecie naturalnego zbiornika wodnego, wielkością dorównującego ziemskim oceanom. Niektóre z łodzi wyładowane były po brzegi stalowych burt skalnym tłuczniem, na innych ustawiono piętrowo kontenery. Na skraju kotwicowiska kołysała się na wielkich pływakach mobilna platforma startowa, utrzymywana przez przytwierdzone do grubych betonowych słupów łańcuchy. Na jej płycie, uwięziony w stalowych obejmach wyrzutni, połyskiwał cylindryczny kadłub kosmicznego masowca ze znajomym logo na dyszy silnika głównego.
– Pułkownik Ian Dressler proszony jest na pokład przeładunkowy przy śluzie numer dwa! – zabrzmiało nagle z umieszczonego nad drzwiami głośnika.
Spojrzał na chronometr i westchnął. Na podziwianie widoków z ojczystej planety zmarnował niemal kwadrans.
Wyłączył ekran, uwolnił szybko meble z pokrowców i sapiąc z wysiłku, rozstawił je w kajucie. Byle jak zwiniętą folię wepchnął pod pryczę. Po chwili namysłu aktywował również terminal osobisty, by za jego pośrednictwem wydać komendy maszynie sprzątającej oraz miniaturowym automatom sanitarnym, których stadko parkowało w zaokrąglonej wnęce. Niewiele większe od kciuka urządzenia z bzyczeniem maleńkich serwomotorów rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, pozostawiając za sobą ścieżki lśniące czystością.
Chwilę później drzwi kwatery otworzyły się i do środka wjechała pełnowymiarowa maszyna sprzątająca. Omiatając pomieszczenie promieniem skanera, objechała je dookoła, po czym zatrzymała się przed Ianem. Ze szczeliny w korpusie wysunął się panel z listą szczegółowych poleceń do zaakceptowania przez użytkownika. Nie wczytując się zbytnio w ich treść, Dressler zaznaczył wszystkie pozycje, po czym wyszedł na korytarz. Drzwi zamknęły się za nim z cichym sykiem.
Idąc w stronę wind, dopiął bluzę uniformu i zacisnął mocniej pas z kaburą miotacza plazmy. Zabrana z habitatu broń była cięższa od standardowej i ściągała pas na biodro, przez co umieszczony poprzecznie kanciasty zbiorniczek z gazem przy każdym kroku obijał się o udo.
Członkowie załogi witali Iana życzliwymi uśmiechami, jakiś stażysta nawet zasalutował, co prawda dość nieregulaminowo, bo do odkrytej głowy, ale pułkownik jakoś nie miał ochoty karcić za to młodzika, mało tego, odwzajemnił pozdrowienie w ten sam sposób, przyłożywszy do czoła wyprostowane cztery palce. Chłopak aż pokraśniał z dumy.
W hangarze, mimo iż pogotowie bojowe zostało odwołane, nadal wrzało jak w ulu. Długie na sto i szerokie na pięćdziesiąt metrów pomieszczenie zastawione było stosami skrzyń po wielkokalibrowej amunicji kinetycznej, ułożonymi w zgrabne piramidki wielkimi butlami, w których jeszcze niedawno chlupotała wysokooktanowa mieszanka do artylerii plazmowej. Pod jedną ze ścian sterczały