Tata uważał, że mama dała się wykorzystać. Ludzie, dla których pracowała – i którzy wbili jej do głowy te wszystkie bzdury – byli ludźmi uprzywilejowanymi, przywykłymi wykorzystywać innych. Powinna była to wiedzieć i nie wikłać się w ich działania. Jeśli coś się wydarzy, przyjdzie jej za to zapłacić. Poświęcą ją, nawet się nad tym nie zastanawiając, podczas gdy sami, dzięki rozlicznym kontaktom, wyjdą z tego cało.
Kiedy ruszałyśmy w drogę, połowa pierwotnej grupy była w Hiszpanii, gdzie wspierała walkę przeciwko ludziom Franco. Gdyby mama nie miała nas, córek, też pewnie by tam pojechała, przyznała kiedyś. Większość nigdy nie wróciła, więc prawdopodobnie uratowałyśmy jej życie, dodała bez większego entuzjazmu.
Prawdopodobnie postanowiła pojechać tam, gdzie mogła się przydać, a jednocześnie mieć alibi dla swojego pobytu. Przypuszczam, że ludzie z podziemia zaopatrzyli ją w potrzebne jej rzeczy: zdezelowany samochód, na który nigdy nie byłoby jej stać, mapy z bezpiecznymi drogami i w pewną sumę pieniędzy, żebyśmy przeżyły pierwszy okres. Naprawdę była gotowa ryzykować razem z nami, użyć nas jako przykrywki?
W Europie już od dawna było niespokojnie. Ustawy norymberskie. Pogromy. Anszlus. Noc kryształowa. Pakt stali. Nadciągała ciemność, która szybko zaczęła przypominać chaos. Ludzie znikali bez śladu. Próbowałyśmy wmówić sobie, że ojciec nie odzywał się do nas, bo pewnie został przymusowo wcielony do wojska, uwięziony, deportowany. Wszystko było lepsze od tego, że po prostu mu na nas nie zależało. W najlepszym razie mogłyśmy się łudzić, że wróci jako bohater i wtedy wytłumaczy nam swoje milczenie. „E tam, pewnie siedzi w barze i popija tani kalwados. Tacy tchórze jak wasz tata zawsze przeżywają” – mawiała mama z goryczą. Zaliczała go do ludzi bez kręgosłupa.
Kiedy w końcu zaczęłyśmy rozumieć, czego ich prywatna wojna tak naprawdę dotyczyła, wielka wojna w Europie była już faktem. We wrześniu tego roku, kiedy miałam skończyć jedenaście lat, niemieckie, rosyjskie i słowackie wojska wkroczyły do naszej nowej ojczyzny, by podzielić kraj między siebie. Wyjechałyśmy z terenu, który miał się stać francuską „wolną strefą”, do kraju, który miał być pierwszą ofiarą wojny, do ojczyzny taty na wschodzie. Nie uciekłyśmy od zbliżającej się wojny, tylko znalazłyśmy się w jej środku.
Moja młodsza siostra Pauline widziała piętnówkę wędrowniczkę właśnie tego ranka, kiedy wiadomość o wybuchu wojny dotarła do naszej wsi. Był to najgorszy z możliwych znaków, ale ponieważ widziała go tylko Pauline, nikt szczególnie się tym nie przejął, chociaż oznaczał niebezpieczeństwo.
Dzieciństwo, niewinność… A potem nadeszła wojna. Nie przestałyśmy żyć, ale przestałyśmy planować. Czas został podzielony na mniejsze kawałki, papierosy zaczęto sprzedawać na sztuki, chleb na kromki, wprowadzono kartki na mięso, trzeba było je konserwować, żeby starczało na dłużej, perspektywa czasowa się skróciła. Po co planować na jutro, skoro nie wiadomo, czy ono nadejdzie?
Nasza odizolowana od świata, trudno dostępna górska osada przez długi czas była bezpieczna. Ale w dolinie, w pięknym Zakopanem u podnóża gór, wkrótce zaroiło się od nazistów. To tam szukali rozrywek. Tam był hotel Palace, w którym teraz mieściła się siedziba Gestapo i mająca złą sławę szkoła policyjna. Mama opowiadała o tym z takim przejęciem, jakby widziała to na własne oczy. Zaczęłam pracować dla niej na długo, zanim dotarło do mnie, co naprawdę robię. Pomagałam jej kopiować różne dokumenty, zanim rozumiałam znaczenie słów, które przepisywałam. To, że byłam zbyt młoda, żeby je rozumieć, było zaletą, a kiedy w końcu zrozumiałam, co kopiuję, mama nie miała innego wyboru, jak mi zaufać. Zlecała mi zadania, których bała się zlecić moim siostrom. To ja byłam tą milczącą i godną zaufania, potrafiłam słuchać, można było mi się zwierzyć, powiedzieć o wszystkim. Byłam średnią siostrą, która zwykle pozwalała mówić innym, obie moje siostry były rozgadane, ja milczałam. „Radzisz sobie ze słowami, Sandrine, dopóki nie ma potrzeby, żebyś coś powiedziała” – twierdziła mama. I to była prawda, słowa były mi bliskie, ale daru wymowy nie posiadłam.
Moim zadaniem było iść przez las z zapieczętowanymi dokumentami, zaszyfrowanymi informacjami i ręcznie rysowanymi mapami do jakiejś odległej osady w górach czy do porzuconych domów w lesie. Wiedziałam, że nie są puste, chociaż mogły sprawiać takie wrażenie, i cały czas śmiertelnie się bałam. W ciemnych oknach widziałam żarzące się papierosy i błyszczące białka oczu. Ci, którzy byli tam w środku, czekali tylko, aż się oddalę, żeby wyjść i sprawdzić uzgodnione wcześniej kryjówki. Poza tym, że załatwiałam różne sprawy dla mamy, życie toczyło się niemal jak dawniej. Bo musiało. Wspominam ten czas jako dziwnie spokojny. Nierzeczywisty, niewiarygodnie beztroski.
Złota klatka
W domu pewnie była już wiosna, w górach na halach, w tym dziwnym okresie przejściowym, tej wąskiej szczelinie między zimą a wiosną zawsze pierwsze kwitły krokusy. Tutaj jednak zima wydawała się nie mieć końca. Zimowy krajobraz był nie tyle piękny, ile lodowaty: woda w kanale pełna kawałków lodu, fiord zamarzł. Słońce było gdzieś daleko, dnie i noce przechodziły jedne w drugie, jedynie odcień ciemności się zmieniał.
Próbuję wyobrazić sobie tutejsze przedwiośnie, moją ulubioną porę roku. Zapach topniejącego śniegu i wodę, która rozwiera ramiona, kiedy lód puszcza. Zapach kwitnących drzew w alei wzdłuż nabrzeża, „i dyskretny zapach uryny” – dodawała zwykle mama w takich sytuacjach. To było dla niej typowe, nikt poza nią nie zwróciłby na to uwagi. Rzeczy, które mówiła, wypływają nagle na powierzchnię niczym maleńkie bąbelki tlenu w szklance wody, pękają i znikają, być może na zawsze. Muszę na nie uważać. Za każdym razem, kiedy kolejne wspomnienie wypływa na powierzchnię, wiem, że tracę je na zawsze.
Świat w mieszkaniu w kamienicy wydaje się bardziej obcy niż świat na zewnątrz. Czy właśnie to mama nazywała zdegenerowaną klasą wyższą? Papier toaletowy biały jak śnieg, miękki jak jedwab, pachnący liliami. Podcierać się papierem bardziej miękkim niż kartki Biblii, jaśniejszym niż skóra bogatych kobiet i pachnącym równie pięknie jak puder, którego używały. Życie, o jakim ja i moje siostry mogłyśmy jedynie pomarzyć. Teraz ono nic dla mnie nie znaczy. Nie więcej niż miasto tam na zewnątrz, któremu przypatruję się z oddali.
Może nie powinnam tak ufać Vannie, a jednak jej ufam. Jestem wdzięczna, że nie muszę zajmować się dzieckiem, że mogę zapaść się w wywołany proszkiem sen, podczas gdy ona czuwa nad małą, karmi ją ciepłym mlekiem ze szklanej butelki z gumowym smoczkiem, kołysze nocami, żeby Ivan miał spokój. On potrzebuje snu, praca w klinice jest wyczerpująca. Kiedy śpi Vanna, pozostaje dla mnie zagadką, mam wrażenie, że w ogóle się nie kładzie. Sama śpię coraz dłużej, a mimo to czuję się coraz bardziej zmęczona. Do popołudnia tkwię w odrętwieniu, budzę się dopiero wieczorem, a wtedy przychodzi pora na kolejną dawkę zaleconą mi przez Ivana.
Kiedy pewnego popołudnia moje szwagierki przychodzą do mnie do pokoju, jestem zamroczona snem. Vanna musiała je wpuścić, widzę, jak krąży gdzieś w głębi, jak zwykle zajęta: coś podnosi, zmienia czyste ręczniki i świeże bukiety mimozy na jeszcze czystsze i świeższe. Kiedy otwieram oczy, widzę, że szwagierki stoją wokół łóżka, ale jestem tak senna, że nie widzę ich wyraźnie. Mam wrażenie, że próbują mnie wyczuć, są ostrożne, czujne, ale już nie tak bardzo jak przed weselem. Jakbym teraz była już kimś innym. Cokolwiek o mnie sądzą, to Ivan, biorąc mnie za żonę, dał wszystkim do zrozumienia, że tu zostanę, a skoro katastrofa stała się faktem, równie dobrze można ją zaakceptować.
Mam nadzieję, że uznają mnie za tak żałosną, że nie poczują się zazdrosne, mimo że wszystkie wolałyby, żeby Ivan pozostał