„To było zrządzenie losu” – twierdził później ojciec. Że nasza mama akurat w tym momencie postanowiła wyjść opróżnić nocnik. Bo właśnie sposób, w jaki poradziła sobie z niezręczną sytuacją, sprawił, że się w niej natychmiast zakochał. Los? „Nie ma bardziej przesądnych ludzi niż marynarze, w ich życiu los zawsze odgrywa główną rolę” – mawiała mama. Nikt przecież nie jest w stanie kontrolować władcy mórz.
Jej pierwsze spotkanie z ojcem mogło zamienić się w romantyczną historię. Gdyby nie fakt, że właśnie w tym momencie babcia otworzyła drzwi i skinieniem głowy zaprosiła go do środka, a mamie nocnik wysunął się z rąk… Gdyby nie t o, mama oczywiście powstrzymałaby swoją mamę – obojętne, czy chodziło o spodnie, które trzeba było zacerować, czy o to drugie – przypominając jej, że Karelczyk jest w drodze. Ale możliwe, że to by nie pomogło, babcia pewno machnęłaby ręką, co miałoby oznaczać: jest w drodze, ale tu go nie ma, on zawsze jest w drodze, najczęściej w drodze od nas. Ile czasu straciła, czekając na niego? A mogłaby w tym czasie pracować i podać na stół coś innego niż odwieczne sardynki.
Teraz postąpiła jak zwykle, nie mogła przecież wiedzieć, że zaprasza do siebie przyszłego zięcia. Mężczyznę, który spowodował, że Karelczyk w końcu zniknął z ich życia.
Ostatnie, co mogło przyjść mamie do głowy, to to, że jej dzieci będą miały ojca marynarza. Ale kiedy wrócił, zrobił to właśnie dla niej, nie dla jej mamy. A wracał za każdym razem, kiedy zawijał do portu, by w końcu przenieść swoje rzeczy do jej części pokoju. Pierwsze dziecko, chłopca, stracili. A potem przyszłyśmy na świat my: Marie-Sandrine-Pauline, jedna szybko po drugiej. Tata stał się częścią życia mamy, a Karelczyk zniknął, był zazdrosny, a może tylko zawiedziony. Bo przecież wybrała całkowicie inne życie niż to, które dla niej wymarzył. Chciał, żeby się uczyła, a przynajmniej porzuciła życie, które nie było dość dobre dla jego córki. Zresztą w końcu to zrobiła, ale na swój sposób i bez jego pomocy.
Mama musiała samotnie sterować statkiem, który był naszym życiem. Prowadzić go przez niebezpieczeństwa dzielnicy portowej, przez labirynt domów, ulic i małych, wąskich dobrze nam znanych zaułków. To był świat kobiet, w którym mężczyźni pojawiali się i znikali niczym morskie pływy, tyle że nieco mniej regularnie. Kobiety musiały radzić sobie najlepiej, jak potrafiły. I robiły to.
Najspokojniej było, kiedy tata wypływał w morze – w domu bywał tak rzadko, że zapomniał, jak wygląda życie na lądzie. Z kobietą, dziećmi i codzienną rutyną. Natychmiast dostawał choroby lądowej i musiał wracać na morze. Przez pierwsze kilka dni było spokojnie, ale zawieszenie broni nie trwało długo i wszystko zaczynało się od początku. Najgorzej było, kiedy schodził na ląd jako sztauer, bo na statku nie było dla niego pracy. Im bardziej nim pomiatano, tym trudniej mu było wytrzymać w domu. Nie miał temperamentu, żeby załadowywać, rozładowywać i dawać sobą kierować. W wielkim, ciemnym, pozbawionym tlenu brzuchu statku czy magazynu portowego czuł się jak szczur. Morze widział jedynie kątem oka. Dla kogoś przyzwyczajonego do jego bezkresu było to zabójcze.
Jego zejście na ląd stało się początkiem końca ich związku. Łączyła ich wielka namiętność – intensywna i gwałtowna – i właśnie dlatego tak niepodatna na nic, nie dająca się przekształcić w cokolwiek innego. Przyjaźń? Nie, między nimi nie było to możliwe.
W każdej chwili wszystko może się zdarzyć. Z taką świadomością dorastałyśmy. To czuło się w powietrzu. I rzeczywiście, to, co się później wydarzyło, poznałyśmy po zapachu. Mama zaczęła inaczej pachnieć. Czułyśmy to, kiedy późnym wieczorem wracała do naszego wynajętego pokoju. Ciągnął się za nią nowy, dziwny zapach, jakby towarzyszył jej ktoś obcy. Czułyśmy to wyraźnie, gdy leżąc w ciemności, czekałyśmy na jej powrót. Kiedy szła schodami od podwórza, przechodziła przez pokój, a potem wyczerpana padała na łóżko i gasła, zapach zostawał. Gdyby ojciec nie spędzał wieczorów na hulankach, też by to zauważył, a tak czułyśmy to tylko my, jej córki. I byłyśmy zgodne, że najlepiej będzie, jeśli przy nim nie puścimy pary z ust.
Być może dzieci zawsze czują, kiedy matka przestaje pachnieć tak jak zawsze. Ja i Pauline niezbyt się tym przejęłyśmy, ale Marie, która, jak mawiała mama, wzdychając, „urodziła się moralna”, nagle nabrała do niej dystansu. Nie chciała, żeby ją obejmowała, plotła jej warkocze, w ogóle unikała jej dotyku. Wszelka matczyna troska, o którą zawsze tak się biłyśmy, bo była rzadka, teraz ją denerwowała. Co nie znaczyło, że my, jej młodsze siostry, doświadczałyśmy jej w nadmiarze.
Pewnego dnia ojciec wrócił do domu o innej porze niż zwykle. Rozumiałyśmy, że nie jest dobrze, bo mama miała wrócić dopiero po północy, jak zwykle ostatnio. Ojciec nie odezwał się ani słowem, usiadł przy stole w kuchni i czekał. Nie obudził nas, nie zadawał żadnych pytań. Może widział w mroku białka naszych zlęknionych oczu, słyszał niepokój w naszych oddechach pod kocem. Siedział więc i milczał, palił, zaciągając się powoli tanim marokańskim haszyszem, i czyścił paznokcie nożem do chleba. A kiedy Pauline wstała zrobić siusiu, tak bardzo się denerwowała, a potem wyszła na schody, żeby opróżnić nocnik, kazał jej podać sobie butelkę. To nie był dobry znak. Pił powoli, metodycznie, zachowując spokój, co było naprawdę niepokojące. Najlepsze dla mamy, dla niego samego i dla nas byłoby, gdyby się upił i zdążył zasnąć przed powrotem mamy. Rankiem zawsze wszystko wyglądało lepiej niż wieczorem. Ojciec miał gwałtowny temperament, ale szybko się wypalał. Rzadko był zły przez całą noc.
Ale ranek nie nadchodził. A im więcej tata pił, tym był bardziej trzeźwy. Wszystkie trzy rozumiałyśmy, że to oznacza katastrofę. Wszystko, co mogłyśmy zrobić, to leżeć i drżeć w oczekiwaniu na moment, kiedy na schodach usłyszymy odgłos kroków mamy.
Kiedy w końcu pojawiła się w korytarzu od podwórza, wsunęła rękę przez drzwi i zapaliła żarówkę na suficie, ojciec siedział przy stole wyprostowany, z szeroko rozłożonymi nogami, z pustą butelką w jednej ręce i szklanką z petami w drugiej. Podniósł się powoli, a mama, zaskoczona, upuściła wszystko, co miała w ręku. Ojciec zdjął ubranie i położył się do łóżka. Mama zrobiła to samo. A potem się zaczęło.
Dzieciństwo jest wszędzie. Nigdy dalej niż na wyciągnięcie ręki: jakiś szczegół, dźwięk, zapach, który nagle przywodzi na myśl tamte czasy, smak kobylego mleka, zapach krwi czy świeżych sardynek z dzielnicy portowej. Wspomnienie dzieciństwa jest jak szkielet ryby na piasku, delikatny, a jednak kiedy po nim depczemy, to sprawia nam ból. Nie spałyśmy całą noc, tym razem jednak nie były to jak zazwyczaj odgłosy miłości, które nie dawały nam zasnąć, krzyki czy uderzenia tak krewkie, że nawet sąsiedzi nie śmieli się wtrącać, tylko coś bardziej przerażającego: ledwie słyszalne szepty. To było coś nowego, tajemniczego i bardziej przerażającego niż docinki i wyzwiska, które zazwyczaj latały w powietrzu w pokoju tak małym, że niczego nie dało się tu ukryć, ani miłości, ani rozpaczy, żądzy czy nienawiści. Całe życie przy uniesionej kurtynie.
Tym razem jednak najwyraźniej chodziło o coś zbyt ważnego, żeby tłuc kieliszki czy rozdzielać razy. Zamiast tego były szepty. „Jeśli z tym zerwiesz, obiecuję, że zejdę na ląd na dobre” – szeptał ojciec w ciemności. „Zejdziesz na ląd na dobre, na litość boską” – wzdychała mama. W końcu tata wstał, ubrał się i zniknął na schodach. „Nie pozwolę, żebyś doprowadziła mnie do śmierci. Aż tak bardzo cię nie kocham” – wymruczał