Haftowane złotym jedwabiem ptaki fruwały w ciemności. I chociaż pokusa, by leżąc gorącą nocą, kiedy sen nie nadchodził, pociągnąć za którąś z luźnych nitek, była duża, to jednak nie robiłyśmy tego, bo za każdym razem jeden z ptaków znikał na zawsze. Karelski parawan towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Z portowego miasta do osady w górach. Widział, jak rodzą się imperia i jak upadają. Widział, jak na świat przyszła mama Naomi i my, jej córki. Widział, jak mężczyźni przychodzili i odchodzili.
Babcia Marion była najbardziej popularną krawcową w całej okolicy. Mężczyźni często pukali do naszych drzwi, chociaż latem w pokoju było gorąco jak w piekle. Jedynie cienki blaszany dach dzielił nas od piekącego słońca. Po niebie krążyły zmęczone ptaki, zataczając powoli koła, albo gromadziły się obok czarnych od sadzy kominów, walcząc o wysuszone rybie szczątki i skrawek cienia. Zimą pokój pod cienkim blaszanym dachem był lodowato zimny i cuchnął wilgocią, naftą i rybami, odwiecznymi sardynkami. Zimą z puszek, latem świeżymi.
A mimo to pamiętam, że kochałyśmy to nasze życie. Może z tego prostego powodu, że było n a s z e. Nawet babcia nie narzekała na swoje, mimo że mężczyźni często byli pijani, przychodzili nocą, chwiejąc się na nogach, i zawsze targowali się o cenę, nawet jeśli chodziło tylko o skrócenie nogawek, co zajmowało zaledwie kilka minut. Pożyczali od babci nocnik i odlewali się na zewnątrz w ciemności, po czym budzili wszystkich sąsiadów, spadając ze schodów, stromych i czarnych, bo na schodach światło nie działało, od zawsze.
Babcia nie miała głowy do pieniędzy – nie dbała o to, by uczciwie jej płacono, ale nie potrafiła też zadbać o to, co miała. Więc finansami zajmowała się nasza mama. Robiła to, od kiedy dorosła. Pilnowała, żeby babcia brała zapłatę przed wykonaniem usługi, co nie było łatwe. Bo nawet jeśli mężczyźni byli bardzo pijani, to zawsze liczyli tak, żeby wyszło na ich korzyść. Cholerne sknery. Nigdy nie zostawili nawet centyma więcej. Zachowywali się jak pijaczyny, a liczyli jak księgowi. I zawsze przeklinali, narzekała mama, która przykładała wagę do takich spraw. Język był jedyną rzeczą, która była za darmo. Dlatego powinnyśmy z tego korzystać, mówiła nam. Szkoda tylko, że po drugiej stronie przepierzenia nie miałyśmy dobrych przykładów. Marie miała zaledwie roczek, kiedy radośnie zawołała putain do pewnej kobiety z Armii Zbawienia, która zawitała do nas, kusząc przerabianymi sukienkami. Była gotowa nam je podarować, jeśli tylko mama zgodziłaby się nas ochrzcić. Pauline powtarzała to słowo w kilku najbardziej powszechnych językach, które dochodziły nas zza przepierzenia: po sycylijsku, amerykańsku i arabsku. Sama pewno też to robiłam, tyle że nie powstała o tym żadna opowieść. Taki był los średniego dziecka: stawało się niewidzialne. Byłam pomocniczką mamy i jej obrończynią, miałam nadzieję, że kiedyś w końcu mnie dostrzeże, ale nauczyłam się też cenić sobie wolność niewidzialnego. Właściwie mogłam robić wszystko i nikt by tego nie zauważył. Do dnia, kiedy przekroczyłam granicę.
Mężczyźni odwiedzali babcię, jakby na świecie nic się nie zmieniło. Tyle że z czasem dorosłyśmy i zaczęłyśmy się domyślać, po co do niej naprawdę przychodzą. Ojciec Naomi, naszej mamy, był jednym z nich. Karelczyk, który podarował babci parawan. Pojawiał się u nas, kiedy do portu zawijały statki z Morza Białego. I chyba też się zastanawiał, skąd babcia wiedziała, że to właśnie on jest ojcem jej córki. „No to spójrz na nią” – powiedziała. A on spojrzał na noworodka, który był tak mały, że nie miał jeszcze żadnych rysów twarzy. Mógł być dzieckiem kogokolwiek. A jednak miałam wrażenie, że zaakceptował, iż jest jego.
Wszyscy wiedzieli, że babcia Marion jest nieco opóźniona. To była jakaś wada wrodzona, której na szczęście nie przekazała naszej matce. Mama odziedziczyła trzeźwy umysł ojca, co okazało się bardzo przydatne. Musiała bowiem szybko dojrzeć i się usamodzielnić. Wkrótce potrafiła już lepiej niż matka ocenić potencjalnego klienta i wzięła na siebie dokonywanie selekcji. Nauczyła się, kto gwarantował zapłatę, a kto mógł oznaczać problemy. A jeśli ktoś nie potrafił pogodzić się z tym, że został odtrącony i zaczynał rozrabiać, wtedy biegła do sąsiada po psa, który słynął z tego, że był agresywny wobec mężczyzn i doskonale wiedział, w jaką część ciała ma celować.
Mężczyźni z dzielnicy portowej pochodzili zewsząd. Ci z Północy, na przykład z Karelii, wyróżniali się wysokim wzrostem, jasnymi włosami i potężną sylwetką. Babcia Marion była niska i ciemna, z rodu Berberów. Mama Naomi odziedziczyła urodę po obojgu. Nie sądzę, by znała prawdziwe nazwisko Karelczyka, nazywanego tak po miejscu pochodzenia. Nigdy nie można było być pewnym, kiedy się zjawi. Ale kiedy statki z drewnem zawijały do portu i dzielnica zaludniała się Rosjanami i mieszkańcami Północy, wtedy zwykle prędzej czy później się pojawiał. I wtedy w domu pojawiały się też pieniądze, ale najważniejsze było to, że póki był z nami, mama nie musiała być dorosła. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co to znaczy być dzieckiem. Nauczył ją tego, traktując ją jak dziecko.
Kiedy był z nami, babcia nie przyjmowała klientów, nawet jeśli dobijali się do drzwi. Mama próbowała zniechęcać ich jeszcze na schodach, bojąc się reakcji Karelczyka, ale jego to chyba w ogóle nie obchodziło. Marion była, jaka była. Gdyby taka nie była, nigdy by jej nie poznał.
Dla mamy obecność Karelczyka w domu oznaczała nieliczne jasne chwile jej dzieciństwa, a jednak pozostawało pytanie: dlaczego nigdy im nie pomógł, chociaż na pewno mógł. Dawał im jedynie drobne sumy, chociaż nie był zwykłym marynarzem, tylko drugim kapitanem na dużym frachtowcu. Dbał natomiast o swoją rzekomą córkę. Gdyby nie on, mama pewnie nigdy nie poszłaby do szkoły. Karelczyk nie chciał, żeby przejęła zawód matki, nauczył się nawet francuskiego, żeby rozmawiać z nimi obiema, ale żeby pomóc Marion, zmienić jej sytuację życiową, tak daleko nie zamierzał się posunąć. Gdyby świat wyglądał inaczej, mawiał, ale chyba miał na myśli swój własny świat, bo w jej świecie nie było niczego, co stałoby na przeszkodzie zmian. Ale gdzieś daleko na Północy Karelczyk miał już rodzinę, a drugiej zapewne nie potrzebował. Chciał ją mieć, ale beż żadnych zobowiązań. To wszystko działo się, zanim objawił się nasz ojciec. Być może uwielbiałyśmy słuchać opowieści o pierwszym spotkaniu naszych rodziców, ponieważ to właśnie wtedy zaczęło się nasze życie.
Mama nigdy nie miała żadnych tajemnic przed nami, córkami, nawet chyba nie wiedziała, że matki nie powinny dzielić się wszystkim z dziećmi. Niczego przed nami nie ukrywała. Nie chroniła nas przed życiem, bo też od kogo miałaby się tego nauczyć? Jej matka nigdy nie chroniła jej przed czymkolwiek.
Historia. Spotkali się pewnego poranka na wąskich schodach od podwórza, on szedł na górę, ona na dół. Próbowała szybko go wyminąć, szła ze spuszczonym wzrokiem, w ręku niosła nocnik. On pachniał lasem. Co prawda ona dorastała z dala od jakiegokolwiek lasu, ale wiedziała, jak pachnieli mężczyźni ze statków przewożących drewno. Pachnieli ostro i świeżo, jak Karelczyk, drewnem i żywicą.
Nie rozpoznała go. Jeśli już wcześniej odwiedzał jej matkę, to nie zapamiętała jego twarzy. To dobry znak, zwykle bowiem zapamiętywała tych, których następnym razem powinna unikać. A teraz stała na schodach z nocnikiem w ręku, nawet nie nakryła go pokrywką, ludzie bez przerwy chodzili po schodach z nocnikami, nie ukrywając czegoś tak banalnego jak własne odchody. Szła szybko, nie chciała, żeby poczuł przykry zapach, ale on ją zatrzymał. Powiedziała mu, że jest zbyt wcześnie, żeby mógł skorzystać z usług matki, a on tak się zdziwił jej szczerością, że odpowiedział grubiańsko.
Zignorowała zaczepkę. Przywykła do tego. To było życie jej matki, nie jej. Właściwie była już w odpowiednim wieku, ale ojciec miał wobec