Ivan nie przychodzi już do mojego pokoju, żeby dopilnować, aż wezmę lekarstwo. Najwyraźniej zlecił to Vannie. Pewnego wieczoru, kiedy jest zajęta swoimi codziennymi obowiązkami – stoi z podwiniętymi rękawami, szykuje mi kąpiel, podczas gdy ja siedzę przy oknie i patrzę, jak nad miastem zapada zmrok – prosi mnie nagle o to, co niemożliwe… Dziewczynka obudziła się z nocnego snu. Delikatne odległe kwilenie zamienia się szybko w nieustający płacz. Że też takie małe ciało może wydobyć z siebie tak silny dźwięk, zastanawiam się, kiedy mała nagle cichnie, ale jak się okazuje, tylko na chwilę, żeby nabrać powietrza w płuca, bo ledwie oddycham z ulgą, to znów zaczyna płakać. I wtedy właśnie Vanna pyta, czy mogłabym wziąć ją na ręce? Rzuca pytanie przez ramię, niby od niechcenia, a ja zamieram. Kiedy nic się nie dzieje, Vanna w końcu prostuje plecy i odwraca się do mnie. A ja nie jestem w stanie się ruszyć, nawet kiedy łagodnie wskazuje głową na drzwi, za którymi gdzieś w głębi leży dziewczynka i coraz głośniej płacze. W końcu Vanna wyciera ręce, zakręca wodę i wychodzi pospiesznie z pokoju, żeby ją uspokoić. Słyszę, jak po jakimś czasie się jej to udaje. Już mam nadzieję, że niebezpieczeństwo minęło, kiedy nagle staje w drzwiach z małą na ręku. To zdarzyło się wcześniej tylko raz. W końcu zrozumiała, że nie doczeka się, kiedy sama z siebie poproszę o przyniesienie mi dziecka, więc mi je przyniosła. Żeby mi je pokazać.
Teraz podchodzi do mnie niemal demonstracyjnie i próbuje przekazać mi małą, co sprawia, że sztywnieję jeszcze bardziej. Udaję, że nie rozumiem, czego ode mnie chce, i pochylam się nad robótką, którą chwyciłam w pośpiechu. Na myśl, że miałabym wziąć małą na ręce, robi mi się zimno.
Po tym incydencie Vanna od czasu do czasu przynosi mi małą, jakby chciała mnie wypróbować. Widzi, że coś jest nie tak, ale nie może nic powiedzieć, może jedynie mieć nadzieję, że z czasem spróbuję wziąć dziewczynkę na ręce albo przynajmniej na nią spojrzę. Ale we mnie nie ma żadnych uczuć macierzyńskich. Żadnych naturalnych odruchów, nawet nie drgnę – nie potrafię nawet udawać, żeby udobruchać Vannę.
Po tym, jak przez kilka wieczorów przychodziła z dzieckiem do mojego pokoju, nie doczekawszy się żadnej reakcji, Vanna rzuca mi teraz bezradne spojrzenie, podchodzi do umywalki, na której postawiła tacę z przygotowaną dawką proszku na sen. I wylewa wszystko: słyszę gulgotanie, a potem zapada cisza. Vanna stoi obok, spokojna i poważna. Obudź się, Sandrine, zanim będzie za późno.
Tej nocy w ogóle nie śpię. Następnej też nie, bo Vanna powtarza czynność: znów słyszę bulgotanie w umywalce. Zadaje sobie trud, żeby rozpuścić proszek w wodzie, może dlatego żeby dobitniej uzmysłowić mi, co robi. Powtarza to co wieczór, jakby rzeczywiście była przekonana, że to silne leki, które podaje mi Ivan, powodują stan odrętwienia i sprawiają, że nie żywię żadnych uczuć do swojego dziecka. Jakby wierzyła, że w ten sposób zdoła obudzić mój matczyny instynkt. Gdybym zgodziła się uczestniczyć w tej grze, pewno pozwoliłaby mi na trochę snu przynoszącego ukojenie. Ale ja nie potrafię. Dziewczynka przypomina mi o wszystkim, o czym pragnę zapomnieć, o tym, co zrobiłam.
Skoro nie mogę już zapaść w błogą ciemność chemicznego snu, pozostaję na powierzchni jawy. Teraz już niemal w ogóle nie sypiam, a jeśli udaje mi się chwilę zdrzemnąć, to śpię lekko, czujnie, jak zwierzę. Mam za dużo czasu na myślenie, muszę się czymś zająć, żeby nie stracić kontroli nad sobą. I tak pewnej bezsennej nocy po raz pierwszy wyślizguję się z pokoju i zaczynam krążyć po mieszkaniu rodziny Cederów.
Nocne zwierzę
Idę z pokoju do pokoju przez zimne nocne mieszkanie z wygaszonymi światłami, poruszając się cicho jak zwierzę. Szukam wszędzie. Gdzieś przecież musi być, przeszukuję szafy i szuflady, różne zakamarki i schowki. Macam ręką w każdej przegródce witrynki w kuchennym korytarzu. A może Vanna postanowiła schować go w pokoju dziewczynki? Sunę w ciemności w stronę pokoju dziecięcego. Uchylam drzwi, widzę bladą smużkę księżycowej poświaty na podłodze. Muszę znaleźć proszek Ivana, nie wytrzymam kolejnej bezsennej nocy.
Kołyska, w której śpi dziewczynka, znajduje się w ciemnym kącie pokoju. Zbliżając się do niej, wyszukuję ostrożnie klepki, które nie trzeszczą. Widzę dziecięcą kołderkę w pączki róż. Ostrożnie wyciągam rękę i odsuwam ją, żeby zobaczyć tył główki małej. Wydaje mi się wyjątkowo ciemny, a może tylko tak wygląda w słabym nocnym świetle. Czy ona w ogóle oddycha? Leży tak nieruchomo. Pokój tonie w gęstej ciszy. Odkrywam kołderkę, chcę tylko na nią spojrzeć, szybko, teraz, kiedy śpi. Kiedy nie może odwzajemnić mojego spojrzenia, nie może skierować na mnie swoich wielkich niebieskich oczu. Przypominam sobie, że wiele razy leżałam i przyglądałam się twarzom śpiących sióstr, dziwiąc się, jak bardzo różniły się od mojej. Zawsze zasypiałam ostatnia, z jednej strony słyszałam cichy oddech starszej siostry, z drugiej niespokojne mamrotanie przez sen młodszej. Kiedy obejmowałam ją ramieniem, spała jak zabita do rana, ale zwykle tego nie robiłam, bo jej słowa wypowiadane we śnie dotrzymywały mi towarzystwa, kiedy sama nie mogłam zasnąć.
W momencie kiedy już mam podnieść kołderkę, dostrzegam nagle jakiś ruch w oknie po drugiej stronie podwórza. W jednym z okien mieszkania Mauritsa i Irene świeci się lampka, dając bladoniebieskie światło. Ktoś tam nie śpi, porusza się, mimo późnej godziny.
Mam wrażenie, że widzę Irene, a tuż za nią Mauritsa. Jej zwykle starannie ułożone włosy są w nieładzie, ruchy niezborne. On chwyta ją, ona próbuje się od niego uwolnić. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Chciałabym słyszeć, co mówi, kiedy przez moment stoi zwrócona przodem do niego. Po chwili rusza za nim i znika mi z pola widzenia.
Kiedy w końcu unoszę kołderkę, okazuje się, że kołyska jest pusta niczym porzucone ptasie gniazdo. Jakby pisklę wypełzło z niego, nie zostawiając nawet piórka. To, co w mrocznym pokoju przypominało niemowlęcą główkę, okazało się cieniem na poduszce. Mieszkanie pogrążone jest w ciszy i ciemności, nie dostrzegam żadnych śladów nocnego karmienia.
Nagle uświadamiam sobie, że w ostatnich dniach w ogóle jej nie słyszałam. Myśli kłębią mi się w głowie. Może w końcu zrozumieli, że nie nadaję się na matkę, i uznali, że dziewczynce będzie lepiej gdzieś indziej. Im szybciej to się stanie, tym lepiej, powinna mieć kogoś, kto przynajmniej spojrzy jej w oczy. Może przestraszyli się, że mogłabym zrobić jej krzywdę, i postanowili ją stąd zabrać? Nie, to bezsenność sprowadza te myśli. Nasłuchuję jej głosu, ale niczego nie słyszę. Przepełnia mnie ciche zabronione poczucie ulgi i nie jestem w stanie temu zapobiec.
Ale to nie sprawi, że zasnę. Potrzebuję proszku Ivana. Muszę szukać dalej, chociaż przejrzałam już chyba wszystkie oczywiste skrytki. Może Vanna postanowiła ukryć go w miejscu, które uznała za najbezpieczniejsze: u siebie w pokoju.
Zakradam się tam i otwieram drzwi najciszej, jak potrafię. Uderza mnie ciężki zapach perfumowanej wody, olejku palmarozowego wymieszanego z jakąś maścią, kulek kamforowych i snu. Stoję na progu, szukając wzrokiem w ciemności. Pokoik jest mały, stanowi zaledwie maleńką część mojego, ma okienko wychodzące na podwórze, ale to jedyne miejsce, które Vanna może nazwać swoim. Przez różne zapachy przebija słodko-ostra woń ciętych kwiatów. Tutaj dostają nowe życie – ogromne bukiety usunięte z mieszkania, zanim zdążą zwiędnąć.
Wejście do alkowy zasłania stara kotara ze szklanych koralików, odgarniam ją i widzę, jak leżą wewnątrz. Małe ciałko dziewczynki obok śpiącej Vanny. Nie budzę ich, pozwalam, by koraliki wróciły na miejsce, wydając słaby drżący dźwięk.