Ale kiedy podjeżdżała w żółwim tempie pod X-1, odechciało jej się wszelkich zakupów.
Kolejka próbujących się wydostać z parkingu kierowców sięgała prawie drzwi wejściowych.
Kolorowe napisy głosiły: „Wieprzowina tylko 9,99!”, „Szynka od przyjaciela szwagra – 2,45!”. Mniejszy napis zawiadamiał, ile tej szynki za te 2,45 mogła kupić – kilogram czy pięć deko, ale z tej odległości nie była w stanie odczytać informacji.
Wzdrygnęła się na myśl, że potem będzie czekać na wydostanie się ze sklepu.
Może gdzieś po drodze się zatrzymam, pomyślała.
Takie sklepy były groźne.
O takim sklepie napisała początek swojej pracy o samobójcach.
Weronika skończyła antropologię.
Wybór studiów był przemyślany i niekonsultowany z nikim. Wypływał z wewnętrznej potrzeby – próby zrozumienia człowieka, kim jest, dlaczego taki jest, co nim kieruje, jakie uwarunkowania trzeba spełniać, żeby stać się zwierzęciem lub świętym.
Od roku pisała pracę doktorską. Do której długo szukała promotora, bo nie było chętnych na wspieranie jej tematu o samobójstwach. Kiedy w końcu znalazła, ten wydawał się zachwycony. Temat badań, jaki przedstawiła, wzbudził jego zachwyt. Profesor Gil był jedyną osobą, która ją rozumiała nie tylko z poziomu nauki. Profesor Gil wiedział o niej więcej, niżby chciała.
Momentami czuła, że ma w nim nie tylko mentora, ale i niezwykle wspierającego przyjaciela, a momentami ogarniał ją strach, że wszystko, co powie, może być użyte przeciwko niej…
Jej pierwsza praca – nie był to wprawdzie początek pracy doktorskiej, tylko coś na kształt reportażu z dużego sklepu spożywczego – wzbudziła jego entuzjazm.
Weronika zupełnie przypadkowo dowiedziała się, że pewna pani Ewa, z którą wymieniała czasem parę zdań na temat świeżości parówek lub piersi kurzych, popełniła samobójstwo. Dowiedziała się o tym, pytając o wątrobiankę. Za ladą stała inna miła pani z plakietką Mariawczymmogępomóc, która z panią Ewą pracowała na zmianę na tym stoisku.
Weronika najpierw zapytała, czy jest zadowolona, że nie musi pracować cały tydzień, potem podzieliła się z nią spostrzeżeniem, że nazwy szynek – babunia, szwagier, przyjaciel, brat szwagra, sąsiedzka, swojska – nie budzą w niej entuzjazmu ani zaufania, szczególnie że wszystko smakuje tak samo, na co pani Maria uśmiechnęła się zgodnie, a potem Weronika zapytała o panią Ewę i czy jej córka dostała się do szkoły muzycznej.
Oczy pani Marii zaszkliły się nagle. Weronika widziała, jak próbuje wydusić z siebie choć słowo, ale nie mogła. Przełykała ślinę, a w końcu rzuciła wątrobiankę na ladę i odwróciła się tyłem do Weroniki.
Weronika znała taki stan.
A przynajmniej wydawało jej się, że zna.
Pani Mariawczymmogępomóc zachowała się tak samo, jak parę razy w życiu zachowała się Weronika. Kiedy chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Kiedy chciała się przed czymś obronić, ale nie była w stanie. Lub kiedy zdarzało się coś tak bolesnego, że zatykało dech w piersiach.
Tak właśnie wyglądała przez moment Mariawczymmogępomóc.
Pani Ewa była ulubioną sprzedawczynią Weroniki, choć sklep należał do świeżo rozwijającej się sieci Krokodylek i nie był wcale mały. Ale pani Ewa znacząco pytała:
– Czy na pewno chce pani tę pierś kurzą? Na pewno? Zdrowsze dzisiaj będą piersi kaczki.
Rozumiały się w mig. Piersi kurze były nieświeże, kaczka była świeża.
Albo pani Ewa uśmiechała się do niej zza lady mięsnego i mimo że Weronika akurat stała przy herbatach, dawała jej znać, żeby podeszła.
– Herbata, ta co pani kupuje, jest w promocji, sześć złotych tańsza niż zwykle, niech pani weźmie, ile jest, bo wycofują od nas.
I Weronika wychodziła objuczona dwudziestoma kartonikami ze swoją ulubioną herbatą. Która potem zniknęła ze sklepów, mimo że była dobra, i nikt się nie zastanawiał, komu to przeszkadzało. Pani Ewa wiedziała, że Weronika mieszka sama, a Weronika pytała o jej dzieci, Anię i Adasia, które ta wychowywała sama.
Reakcja Mariiwczymmogępomóc była tak irracjonalna, że Weronika zapytała o panią Ewę przy kasie również.
Kasjerka schyliła głowę, przesuwała nad czytnikiem zakupy, potem rozejrzała się dookoła, potem znowu się pochyliła i powiedziała:
– Pięćdziesiąt cztery dwadzieścia, zabiła się, karta czy gotówka?
Weronice nie mieściło się w głowie, jak samotna matka wychowująca dwoje uroczych dzieci może popełnić samobójstwo. Bo jak może nie chcieć żyć ktokolwiek inny – to znakomicie wiedziała.
Wróciła do domu i przeczytała wszystkie wiadomości z ostatniego miesiąca, w końcu dokopała się do maleńkiej notki w którymś brukowcu powszednim, opatrzonej dwoma dużymi tytułami: Wyrodna matka zabija córkę i syna. Tragedia na Mokotowie.
A dalej: „Pani M.S. zabiła siebie i dzieci. Ciała znalazła babcia, która postanowiła odwiedzić córkę, gdy ta nie odpowiadała na telefony. Przyczyny nie są znane. Pani M.S. nie była leczona psychiatrycznie, pracowała w handlu. Sąsiedzi są poruszeni tragedią”. Ble ble ble i nieśmiałe pytanie na końcu: „Kto zmusił matkę do zabicia dzieci?”.
Tydzień później Weronika zaczekała, aż pani Mariawczymmogępomóc skończy pracę.
Sprzedawczyni była przerażona, nic nie wiem, nic nie słyszałam, nic nie widziałam, mówiła szybko, opędzając się przed Weroniką.
– Ja wiem, pani to potem napisze, a mnie zwolnią jak ją – powiedziała wreszcie i Weronika postawiła wszystko na jedną kartę.
Powiedziała, zgodnie z prawdą, że nie jest dziennikarką, nie współpracuje z Krokodylem, nienawidzi dużych sklepów i zapytała, czy może panią Marięwczymmogępomóc zaprosić na kawę i na ciastko, i czy pani Mariawczymmogępomóc może potem zdecydować, czy będzie chciała z nią porozmawiać.
Być może ta kawa i ciastko zdecydowały, że obie weszły do kawiarenki „Przytulna”, a może pomógł w tym deszcz, który nagle zaczął padać, a może w oczach Weroniki było coś, czemu sprzedawczyni uwierzyła.
Weronika nie wypytywała o nic.
Po zamówieniu sernika i bezy z truskawkami po prostu opowiedziała jej fragment własnej historii, odsłaniając się przed obcą kobietą, którą przecież widywała za ladą. A kiedy podwinęła rękawy i pokazała swoje blizny, pani Mariawczymmogępomóc zdecydowała się opowiedzieć o Ewie.
– Nie wykorzysta pani tego przeciwko mnie, prawda? Ewusia była taka dzielna, taka dzielna – od czasu do czasu wycierała nos – nie mogłyśmy w to uwierzyć. Ale alimentów żadnych, bo mąż udowodnił, że nie pracuje, to nie mogli z niego ściągać. Bo wszystko robił na lewo. Z ręki do ręki brał pieniądze. Fundusz alimentacyjny śmiesznie mały. A ona tę pracę jak dostała, to fruwała ze szczęścia. Ale ja widziałam, jakie zakupy robiła, mąka głównie i makarony, ser, jak tani przywieźli, to odkładała, rzadko mięso, chyba że rosołowe, i z warzyw wycofywanych,