Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Katarzyna Grochola
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788308067819
Скачать книгу
się i ruda głowa pani Kasi wsunęła się w szparę.

      – Możemy tatę przewinąć? Czas na zastrzyk, to od razu byśmy…

      – Proszę bardzo – starała się ukryć ulgę.

      Może wyjść na zewnątrz, zapali sobie spokojnie, nie musi w tym uczestniczyć, od tego byli ludzie.

      – No, co my tu mamy… – Pani Kasia odchyliła kołdrę, jakby się tam spodziewała co najmniej rodziny bobrów z małymi, ojciec otworzył oczy, a ona sięgnęła po torbę.

      – Wrócę za chwilę. – Wycofywała się w kierunku drzwi, omijając wózek.

      Na świeżym powietrzu odetchnęła pełną piersią. A potem wyjęła papierosy.

      – Poczęstuje mnie pani? Skończyły mi się i tak liczyłem, że ktoś przyjdzie.

      Nie zauważyła wózka inwalidzkiego i mężczyzny, który siedział skulony pod ciepłym kocem. Czapka nasunięta na czoło, drobny, duże przerażone oczy.

      Chory śmiertelnie i pali.

      – Bardzo proszę, oczywiście. – Wyciągnęła w jego stronę paczkę, ale drżące, bardzo chude ręce mężczyzny nie mogły sobie poradzić z wysunięciem papierosa.

      Wyjęła jednego z paczki i dała mu do ręki.

      – Takie już mam, nic nie poradzisz – powiedział mężczyzna.

      Podała mu ogień. Zaciągnął się, zakaszlał.

      – Żona mówi: nie pal. Nie kupiła papierosów. A czy mnie już co zaszkodzi?

      – Mogę panu zostawić swoją paczkę. – Nagle zrozumiała, że on ma rację.

      – Będę pani bardzo zobowiązany. Zapłacę, mam pieniądze w pokoju – skrzywił się, znowu zaciągnął i na chudej twarzy pojawiło się coś na kształt zadowolenia.

      – Nie trzeba. To i tak niecała paczka. Następnym razem to pan mnie poczęstuje. – Wręczyła mu papierosy, ale przedtem wyjęła jednego i zapaliła.

      Wziął je ze śladem uśmiechu.

      – Dziękuję, ale nie mogę zagwarantować, że będzie następny raz.

      – Nikt z nas tego nie wie – próbowała skwitować to zwierzenie prostą odrobiną nadziei. Być może z gatunku: wiesz, nigdy nie wiadomo, kto pierwszy, człowiek wsiada do samochodu i nie wie, czy dojedzie do domu, które to zdania wypowiada się chętnie w towarzystwie osób terminalnie chorych, tak jakby świadomość, że ten zdrowy, który właśnie przyjechał cię odwiedzić, który wpadł na moment między innymi ważnymi zajęciami, takimi jak siłownia, seks, kino, zabawa, praca, może umrzeć w przyjemnym wypadku samochodowym, i to ma cię, człowieku, który leżysz i wiesz, że już nie wstaniesz, pocieszyć.

      Ale nic innego nie przyszło jej go głowy.

      – Ja już dawno nie miałem żyć. A teraz to tylko jedyna przyjemność, ten papieros. Jak na żonę patrzę, to się serce kraje. Ona ma gorzej. Pani tu też do kogoś przychodzi?

      Przytaknęła.

      – To pani wie, że to ciężko. Raka mam. Dwa lata temu to mówili, że się cofnął. Ale skurczybyk się zastanowił i odnowił. A pani do kogo?

      – Do ojca.

      – Nowotwór?

      – Wylew.

      Palili w milczeniu. Sójka usiadła na pobliskim drzewie i rozglądała się na boki.

      – Bardzo pani miła – odezwał się mężczyzna na wózku.

      Zgasiła papierosa.

      – Zawieźć pana do środka?

      – Nie, dziękuję, posiedzę tu jeszcze. Skorzystam i drugiego zapalę. – Drżące dłonie nie mogły sobie poradzić z paczką.

      Wyjęła znowu papierosa i podała mu do ust.

      Musi rzucić palenie, nie chciała, żeby jej ostatnią przyjemnością przed śmiercią była fajka.

      – Powiedzieć komuś, że pan tu jest?

      – Będą mnie szukać – uśmiechnął się poprzez cierpienie. – Nie dadzą zniknąć.

      – Do zobaczenia – powiedziała i weszła z powrotem do hospicjum.

      – Niech panią Bóg błogosławi – usłyszała za sobą zaskakujące pożegnanie.

*

      Zofia Szramińska miała nie więcej niż trzydzieści lat. Była drobną blondynką o smutnych oczach, delikatnie podmalowanych, świetnie ubrana, spódnica – ani za długa, ani za krótka – wystawała spod znakomicie skrojonej tuniki, ni to marynarki, ni to bluzki, niespecjalnie się znał na modzie, ale wyglądała jak dyrektorka eleganckiej szkoły dla dziewcząt. Walijskiej. Perfekcyjnie podcięte włosy, wszystko na swoim miejscu, a mimo to nie wyglądała na kobietę, wyglądała jak przebrany za elegancką panią młodzieniec. Luźna góra ukrywała biust. Joana eksponowała swoje wdzięki, córka Cedra-Cedrowskiego robiła zaś wszystko, żeby atrybuty kobiecości jakoś przysłonić.

      Nawet w dotyku jej dłoni, kiedy się przywitali, poczuł niechęć, podała rękę za stanowczo, za silnie uścisnęła.

      – Ojciec nie żyje? – Prawie nie było to pytanie.

      – Tak – potwierdził Natan. – Przepraszam za okoliczności, ale mieliśmy problem z gapiami i nie chciałem, żeby pani się dowiedziała z mediów.

      Przyglądał się jej bacznie.

      Nie wyglądała na zrozpaczoną. Skąd przypuszczenie, że ojciec nie żyje? Mogła się domyślić po jego telefonie. Nie wyglądała na opóźnioną umysłowo. Ani na wstrząśniętą. Raczej na zdystansowaną. Ojciec nie żyje? Doprawdy? Jak to się stało? Ma ktoś numer do zakładu pogrzebowego? Może do kwiaciarni? Dziękuję bardzo. Piękny dzień dzisiaj mamy.

      – Tak myślałam. – Stała przed nim wyprostowana. – Pan wspomniał coś o specjalnej brygadzie śledczej.

      – Czy coś się zmieniło w ostatnim czasie? Był smutny? Przygnębiony? Miał kłopoty?

      – Chyba tak. – Albo mu się wydawało, albo rzeczywiście zawahała się z odpowiedzią.

      Jeszcze nie zapytała, co się stało. A to naturalne pytanie.

      – Co się stało, zechce mi pan powiedzieć?

      – Został znaleziony martwy. Zmarł nagłą śmiercią, śledztwo jest w toku. Ale zostawił list, jak się domyślam, do pani. List przekazałem śledczym, dostanie go pani, jak zdejmiemy odciski palców. Ale treść…

      – Co napisał? – Usiadła ponownie w samochodzie, właściwie przysiadła na przednim siedzeniu, z nogami na równych czerwonych płytach podjazdu.

      Nogi zgrabne, szczupłe w kostkach – zanotował porucznik w myśli – ale buty na płaskiej podeszwie, a by się aż prosiło o lekki obcas. Joana nosiła obcasy, to było bardzo seksowne – pośladki wyglądały inaczej. Skarcił się za takie myśli.

      – Przepraszam. Coś w rodzaju: wybacz mi, przepraszam za wszystko, tata.

      – Przepraszam… za wszystko? – Teraz dopiero pobladła, a on zaczął sobie wyrzucać, że się zgodził, by tu przyjechała. Powinien jechać do niej albo poprosić na komendę.

      – Tak, jakoś tak.

      – Przepraszam, nie mogłem dłużej, wybacz mi, tata – wyrecytował Beka i podstawił pod nos pani Zofii telefon. – Zrobiłem zdjęcie.

      – Czy to jego pismo? – Porucznikowi właściwie